28 listopada 2013

Trafostacja, Mińska 46

Stacja transformatorowa przy Mińskiej 46 jest znanym, wielokrotnie opisywanym w prasie i w internecie przykładem konfliktu na linii deweloper–zabytek; zabytek, który w dodatku nie może się doprosić o formalne uznanie go za to, czym jest. Ponieważ przypadkiem wszedłem na zamknięty na ogół teren, dodaję kolejną cegiełkę do tych opisów. Wszyscy kiedyś przeminiemy – przeminie rejestr zabytków, przeminie internet, przeminie ten blog, przeminie trafostacja, przeminie deweloper Rogowski. Co do kolejności przeminięć trudno cokolwiek przewidywać, gdyby jednak blog miał potrwać trochę dłużej niż któraś z istniejących stron o trafo, może na coś się przyda jako dokument.

Podstacja elektryczna złożona jest z dwóch budynków. Główny ma na fasadzie datę budowy: 1929. Drugi, mniejszy, pierwotnie zawierający warsztaty, magazyny i mieszkanie dozorcy, dobudowano w roku 1936. Między budynkami jest podwórze, na które prowadzi brama z ulicy. Na końcu podwórza stoi murowany niemiecki bunkier z czasów okupacji – dodatkowa atrakcja i dodatkowy zabytek.

Do początku lat 90. stacja działała zgodnie ze swą pierwotną funkcją. Potem wyłączono ją z eksploatacji, dużą jej część przerobiono na mieszkania. W roku 2007 od STOEN-u nabył ją deweloper Rogowski. Dalsze losy są proste i powtarzalne do znudzenia. Prostolinijny deweloper nie próbował nawet ukrywać zamierzeń. Stołeczna z 2 lipca 2008: "Planujemy tu wielorodzinne domy. Chcemy wyburzyć to, co tam teraz stoi. Te budynki są w złym stanie i nie mają szczególnej wartości. Możemy potem ewentualnie odbudować front trafostacji od strony ulicy – mówi Andrzej Januszko z firmy Rogowski Development". W paradę weszli społecznicy, którzy w roku 2008 doprowadzili do wpisania zespołu trafostacji w rejestr zabytków. Decyzja została zaskarżona; w roku 2012 mazowiecki wojewódzki konserwator zabytków Rafał Nadolny zmienił ją, obejmując ochroną rejestrową wyłącznie elewacje frontowe obu budynków.

W międzyczasie budynki te doznały głębokiej dewastacji, której narzędziem byli złomiarze korzystający z szeroko otwartej bramy. W pełni zachowane wyposażenie rozszabrowano, z budynków, jeszcze niedawno zamieszkanych, powyłamywano drzwi i okna. Bramę zamknięto, gdy obiekt zaczął przypominać ruinę stwarzającą zagrożenie dla życia, co w takich przypadkach stanowi ważny etap developmentu; w kolejnym etapie PINB wydaje pozwolenie na rozbiórkę. Na Street View wciąż można też zobaczyć nieaktualny widok z czasu budowy sąsiedniego bloku dewelopera Rogowskiego, podczas której podwórze trafostacji mieściło jakieś kontenery i służyło za zaplecze budowy.

Tyle historii, w uzupełnieniu kilka linków:
strona Rady Osiedla Kamionek ze zdjęciami z kwietnia 2008 (warto porównać ze zdjęciami niżej – dewastacja była dużo mniej zaawansowana); 

Na razie trwa stan zawieszenia. Deweloper postawił tuż obok blok (niczym się nie wyróżniający z masy innych bloków), a 7 marca 2013 wystąpił o warunki zabudowy dla terenu trafostacji; ta jeszcze stoi. Na zakończenie dodam, że w całej tej historii rzuca się w oczy nieobecność głównego czynnika powołanego do troski o interes publiczny, mianowicie samorządu, w tym wypadku – dzielnicy Praga-Południe m.st. Warszawy. Jeszcze jeden link do sprawozdania z rozmowy o trafostacji na posiedzeniu Komisji Zagospodarowania Przestrzennego tej dzielnicy w maju 2013. Z rozmowy wynika, że po prostu nic się nie da. Kilka cytatów – dopiski kursywą ode mnie:

"Radny K. Kowalczyk wyraził przypuszczenie, że kolejne zabytkowe obiekty znikną z mapy dzielnicy jak to miało miejsce z willą Marconiego, zabytkową parowozownią i innymi obiektami. I spojrzał w niebo.
Przewodniczący Komisji M. Suliborski wyraził opinię, że powodem tych wydarzeń jest zła konstrukcja prawa w tym zakresie, sankcjonująca stosowanie przez deweloperów metodę faktów dokonanych. Zamieszał herbatę i westchnął.

Kierownik Referatu A. Skrzypczak poinformowała, że po wydaniu decyzji o warunkach zabudowy należy liczyć się z protestami mieszkańców i być może w tym czasie, kiedy będą rozpatrywane protesty, uchwalony zostanie miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego Kamionka. Zostanie, nie zostanie, zostanie, nie zostanie, zostanie, nie zostanie – nuciła następnie, obrywając listki paprotce. 
Przewodniczący Komisji M. Suliborski zapytał, jakim błędem była obarczona decyzja Konserwatora Zabytków o wpisaniu tych obiektów do rejestru zabytków, że została zaskarżona i uchylona.
Kierownik Referatu A. Skrzypczak  wyjaśniła, że minister podważył zasadność  wpisania  tych obiektów do rejestru zabytków ze względu na ich wartość. Konserwator po przeanalizowaniu wartości tych obiektów podjął decyzję o skreśleniu ich z rejestru zabytków. Trudno dyskutować z decyzją Konserwatora, co do oceny wartości historycznej obiektu – powiedział, marszcząc brwi. (Przypomniał sobie jednak, że gdy straganiarz proponował mu jaja po pięć złotych sztuka, wszedł z nim w dyskusję, mimo że nie ma dyplomu ze sprzedaży jaj i nie musi ich kupować)".


Na koniec zwróćmy uwagę, że wszystko zaczęło się od sprzedaży trafostacji deweloperowi przez STOEN, niegdyś spółkę miejską.

Widok z ulicy:
Główny budynek od frontu:
Drugi budynek, moim zdaniem bardziej malowniczy:
Zdjęcia mają rozmaite barwy, gdyż powstawały w rozmaitych porach dnia w czerwcu i lipcu 2013.

Wchodzimy. Z miejskiego eksploratora mam tyle, ile przeciętny czytelnik Sienkiewicza z Bohuna, kieruję się jednak staropolską zasadą: Brama na oścież otwarta, przechodniom ogłasza... 
Podwórze, na końcu bunkier:
Budynek gospodarczo-mieszkalny:
Bunkier i tył podwórza:
Fragmenty głównego budynku – wnętrze jest doskonale opróżnione:
Wychodzimy.
Jeśli te budynki znikną, będzie mi bardzo szkoda. To nie jest wybitne dzieło architektury, ale jest to obiekt o charakterystycznym, niepowtarzalnym kształcie, mający swój urok i pochodzący z czasów, gdy architektura na ogół nie miała jeszcze na celu wgniecenia przechodnia w bruk. Obecność takich budynków, nawet jeśli same z siebie nie są niczym wybitnym, nadaje charakter miejscu, kształtuje ciekawe miasto. Zamiast tego pojawić się ma sztampowy blok. Prawdopodobny dalszy ciąg tej sytuacji jest moim zdaniem najgłupszy z możliwych – wyburzenie niechronionych rejestrem zabytków i odtworzenie elewacji frontowej "wkomponowanej" w blok, czyli to, co zdarzyło się na przykład odległej o dwieście metrów fabryce Kemnitza:
Od takiej konserwacji zabytków wolę ich zupełne burzenie. 

Na zakończenie tego długiego wpisu trochę liryki – bardzo mi się podoba kompozycja farby i rdzy na drzwiach głównego budynku trafostacji.

22 listopada 2013

Nowe perspektywy 2 (Nowa Pała Unii, cd.)

Dzisiejszy post jest uzupełnieniem posta sprzed pół roku z czterema widokami na nowy wieżowiec przy Placu Unii – dalej: na Nową Pałę Unii, ukończoną wówczas od zewnątrz, ale nie w środku, a teraz już otwartą. Pomyślałem wtedy, że ciekawy byłby również widok z kopca Powstania Warszawskiego, podjechałem więc tam (na sam czubek prowadzi serpentyną dzika ścieżka wyjeżdżona przez amatorów skoków rowerowych – może też motocyklowych – ze skoczniami i innymi wertepami), ale zamiaru nie mogłem zrealizować, gdyż kopiec jest obrośnięty zielenią, która latem całkowicie zasłania widok na śródmieście (odsłonięty jest tylko przeciwny kierunek: Siekierki i dalej). To zresztą temat sam w sobie. Uwielbiam przyrodę, chodzę po górach, pływam kajakiem, jem warzywa i owoce, znam nazwy drzew i ptaków itd. itd., ale uważam, że w mieście zieleń nie powinna być puszczona na żywioł – skoro jest takie miejsce jak kopiec Powstania, z którego rozciąga się atrakcyjny widok na miasto, w tym lepszy od widoków z czterdziestych pięter wieżowców, że ogólnodostępny, to zarośnięcie tego widoku przez zupełnie niepielęgnowaną zieleń jest doprawdy głupie. Wracając do tematu – Nowa Pała:
Widać stąd, że w swej okolicy wyrasta ona w sposób dość brutalny, jako pała samotna, znajdująca towarzystwo co najwyżej w peerelowskich blokach, nieskładnie powstawianych tu i ówdzie na skarpie.

Przy okazji dwie rzeczy. Pierwsza: gmach ten przez bardzo długi czas – jego budowa zaczęła się w roku 2010, a na forum Skyscrapercity pierwszy poświęcony mu wpis (jeszcze jako mglistemu projektowi, Supersam wciąż stał) jest z sierpnia 2005 – określany był w mediach (na pewno również w materiałach inwestora, z których media czerpią wiedzę) jako "biurowiec" (początkowo zdecydowanie najczęściej), "wieżowiec", "kompleks biurowo-handlowy", "budynek handlowo-biurowy", "centrum biurowo-handlowe", "biurowiec/centrum biurowe z galerią handlową". (Nawiasem mówiąc, początkowo projekt nazywał się: "Plac Unii Lubelskiej"). Tak było aż do niedawna; jeszcze w tekstach prasowych z października 2013 mowa o "kompleksie biurowo-handlowym" (Stołeczna z 12.10), "wielofunkcyjnym kompleksie Plac Unii", "biurowcu Plac Unii" (po drodze z nazwy wyleciał Lublin, została unia nieokreślona – jaka się komu podoba). Nie twierdzę, że te nazwy nie są adekwatne do rzeczywistości. Zapewne są; przyznajmy jednak, że ich wymowa jest inna niż gołych wyrażeń: "centrum handlowe", "galeria handlowa". Obecnie, już po oficjalnym otwarciu, całość nazywa się – tak głosi dość duży szyld nad wejściem – Plac Unii City Shopping i powszechnie odbierany jest jako galeria handlowa, nawet jeśli jest w nim również biurowiec (tak samo jak w kilku innych galeriach handlowych). Wydaje się więc, że przez długi czas mieliśmy do czynienia po prostu z eufemizmami, przesłaniającymi fakt, że w centrum miasta – i to w jednym z niewątpliwie najlepszych urbanistycznie jego fragmentów – buduje się kolejną galerię handlową.

Zresztą co do mnie – z pojawienia się CH w takim miejscu, przyjemnym spacerowo, dobrze skomunikowanym, pięć minut piechotą od Łazienek (jak wiadomo, Nowa Pała jest z nich świetnie widoczna), jestem akurat zadowolony. Z kilku podróży po zachodniej Europie znam zjawisko ulicy handlowej, zupełnie nieznane warszawiakowi niewychylającemu nosa poza swe miasto (nie mówię: poza Polskę, bo zbyt rzadko bywam np. w Trójmieście, by wiedzieć, jak tam jest pod tym względem). Nie lokalnej ulicy ze spożywczakami, kwiaciarnią i pocztą, tylko centralnej, wielkomiejskiej ulicy handlowej pełną gębą, po której spaceruje się, oglądając wystawy najlepszych marek – ulicy, jakiej dziś w Warszawie nie ma ani kawałka. Dzieje, kierowane na swe tory zapewne nie jedną decyzją, lecz przez tysiące skumulowanych decyzyjek i zaniechań, tak się potoczyły, że naszą karmą nie ma być spacer po wielkomiejskiej ulicy handlowej, tylko jazda bryką do malla na peryferiach, parkowanie bryki w podziemnym parkingu, spacer po mallu i jazda bryką nazad. Taki model kultury jest uznawany za najlepszy przez urzędników, których dziełem jest ów ciąg tysięcy decyzyjek i zaniechań, a ci urzędnicy są odbiciem tego, jacy my jesteśmy. Skoro więc mleko się rozlało i na zakupy, które co jakiś czas robić trzeba – kiedy ma się np. dziecko rosnące półtora centymetra miesięcznie, to zakupy odzieżowe wypada robić nawet dość często – nie ma po co się udawać na ulice inne niż ulica św. Arkadii, św. Promenady czy św. Galerii Mokotów – to już lepiej i wygodniej mieć takie "ulice" w centrum niż na jakichś wietrznych zadupiach. (Zresztą kto wie, może paradoksalnie ta galeria przyczyni się do ożywienia zamarłej Marszałkowskiej). Witaj więc, Nowa Pało Unii City Shoppingu!

Druga rzecz: wiem, że w miejscu Nowej Pały przed wojną planowany był siedemdziesięciometrowy (czyli, było nie było, dwadzieścia metrów niższy) wieżowiec Polskiego Radia – co jest koronnym argumentem na rzecz słuszności budowy wieżowca w tym miejscu. Sądzę jednak, że powoływanie się na te plany jest w swoim anachronizmie zupełnie chybione. Mówiąc krótko – Warszawa wyglądała wówczas troszkę inaczej niż dziś.

19 listopada 2013

Kilka napisów

Ostatnio zrobiło się tu nieco pięknoduchowsko – Stare Powązki, górskie szczyty, kościoły, tajemnicze symbole, a nawet Mieczysław Karłowicz w komentarzach. Zejdźmy wobec tego na ziemię. Na większości miejskich blogów pojawia się co jakiś czas sztuka ulicy, więc i tu nie powinno jej zabraknąć. Na początek miłe powitanie z ulicy Elektoralnej:
Raczej nie lubię zdjęć nocnych, ale pora roku je usprawiedliwia. Teraz analiza społeczno-polityczna z ulicy Stanisława Augusta:
Zderzenie tej analizy z patronem ulicy jest dość ironiczne; akurat Stanisław August we wskazanym miejscu realizował zazwyczaj cudzą wolę. Namysł nad otaczającym światem, choć w tonie naraz bardziej osobistym i uniwersalnym, wyraził się piórem również w bramie przy Targowej:
W pobliżu napotykamy inny napis dający do myślenia – czyżby średniowieczny spór o uniwersalia wciąż zaprzątał umysły?
Zdanie wydaje mi się jednak tautologiczne, w przeciwieństwie do kolejnego, tym razem z ulicy Burakowskiej:
Czym komu na Burakowskiej naraził się Kenzo? Następne zdjęcie również dokumentuje spontaniczną refleksję społeczno-polityczną, a przy tym nawiązuje do poprzedniego posta z rozważaniami nad symboliką nagrobną:
Swastyka na Powązkach była lewoskrętna, zagadkowa, te natomiast (widniejące na tyłach kościoła MB Zwycięskiej) są już prawoskrętne, jednoznaczne. Na zakończenie ściana przy ulicy Floriańskiej:
Wydaje się, że wszystko to pisała jedna ręka. Inskrypcja jest szczególnie ciekawa w swym bogactwie znaczeń. Zapiszmy:

pierdolę Freuda, bo Freud to niedojda
kasztelan
Russell Real Madryd
K44
Dębki
ściana Adama kocham cię Klewen 150 lat kocie
Dani Daniels
[+ nie zmieściło się w kadrze:
FIFA
Kebab u Grubego]

Myślę, że można to potraktować jako rzetelny, wykonany ze znajomością chirurgii i spektroskopii przekrój przez współczesny mózg. Pobrzmiewa tu psychoanaliza, rewolucja seksualna i neoliberalizm (pierdolę Freuda, bo Freud to...), narodowa przeszłość kołatająca się w zakamarkach zbiorowej pamięci (kasztelan), fascynacja tajnymi służbami (K44), kult ciała i czasu wolnego (Dębki), a także herosów zbiorowej wyobraźni (Real Madryd, FIFA), współczesna kultura kulinarna i otyłość jako choroba naszych czasów (Kebab u Grubego). A Russell – czy chodzi o Bertranda? Wyjątkowy nudziarz. Tymczasem cześć, jestem maniak!

14 listopada 2013

Nagrobek Konstantego i Leona Wojciechowskich

Listopad – pora cmentarna. W związku z tym post okolicznościowy – co prawda cmentarny jest zwłaszcza początek listopada, ale potraktujmy to nierestrykcyjnie.

Powązki lubię bardzo. Od dziecka odwiedzam je co najmniej raz na rok, ale poza odwiedzinami rytualnymi już jako uczeń liceum wyprawiałem się tam – nie sam: w towarzystwie kolegi o podobnych skłonnościach – również w celu spacerowo-poznawczym, czyli dla rozrywki. Haratamy w gałę, chłopaki? – Nie, my dziś na spacer na Powązki. Albo taka próba zagajenia z koleżanką: Poszłabyś ze mną na Powązki? Raz spędzałem też wagary na sąsiednim Cmentarzu Żydowskim – pamiętam, gdyż było to zimą, nie miałem rękawiczek i skóra na dłoniach popękała mi do krwi. Ale najintensywniejszy związek z Powązkami przeżyłem jedenaście lat temu, gdy pochowana tam została bardzo mi bliska osoba. Jak wielu ludzi w takiej sytuacji, przez kilka miesięcy często odwiedzałem grób, co siłą rzeczy łączyło się ze spacerem po cmentarzu. Z czasem te spacery stały się atrakcją samą w sobie, chodziłem na nie dla samych Powązek. W dodatku zbiegło się to w moim życiu z odpałem ornitologicznym – przy okazji odkryłem, że Powązki  – liściasty starodrzew w środku miasta – są doskonałym miejscem na podpatrywanie ptaków. Pod koniec tego kilkumiesięcznego okresu chodziłem więc po Powązkach z lornetką, równie często patrząc w górę, w korony drzew, co w dół, na nagrobki.

Szczególność Powązek polega na tym, że to jedyne miejsce w starej lewobrzeżnej Warszawie – w tej z granicach sprzed 1916 roku – gdzie można mieć złudzenie, że nie było całej katastrofy miasta, zagłady domów, ulic, mieszkań, sklepów, bibliotek, zagłady mieszkańców, wymiany ludności, peerelu. To jedyne miejsce, gdzie zachowana jest ciągłość, a także jedyne miejsce, gdzie w kształcie nagrobków trwa dziewiętnastowieczne miasto ze swym genialnym nagromadzeniem stylów, eklektyzmem, ornamentyką, różnorodnością, przenikaniem się literatury z architekturą (czy w tym wypadku – tylko z rzeźbą); miasto bez architektonicznej typizacji. Co więcej, można tu mieć złudzenie, że nie było przepuszczenia narodu przez maszynkę do mięsa, z której wyłoniła się względnie jednolita masa. Na Powązkach trwają dawne stany i godności. Idąc, kłaniamy się na lewo i prawo, jak na balu. Gdzie nie spojrzeć, same rangi. Po lewej pan hrabia, po prawej pan ordynat. Po lewej tajny radca, po prawej emeryt. Tu szewc Hiszpański, tam asesor Wścieklica.

Z takiego cmentarza dziś jeden nagrobek, zapamiętany z dawnych spacerów.
Inskrypcje również na żywo nie są najłatwiejsze do odczytania: Leon Wojciechowski | 11/IV 1843 – 15/IV 1900; Konstanty Wojciechowski | architekt | 8/10 1841   29/XII 1910.

Nie chcę powielać słowami tego, co widać na zdjęciach; spiętrzenie kamiennych brył i grę ich fakturą uważam za wspaniałe. Autorem nagrobka jest Zygmunt Otto. Sam architekt Konstanty Wojciechowski był projektantem licznych kościołów; Wikipedia wymienia dziesięć jego własnych projektów (nie licząc przebudów) i cała ta dziesiątka to piękne neogotyki. W Warszawie stoi jeden, mianowicie kościół parafialny w Zerzniu – dzielnicy Warszawy, o której, przypuszczam, 90% warszawiaków nigdy nie słyszało. Wojciechowski był też działaczem zasłużonego Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości (jego syn Jarosław, też architekt, kierował restauracją kamienicy Baryczków, siedziby Towarzystwa, i stał w nim na czele Pracowni Inwentaryzacji). Kim był Leon Wojciechowski – z dat życia wnioskuję, że brat Konstantego – nie mam zielonego pojęcia.

Jaki światopogląd, jakie wybory myślowe wyraża ten nagrobek? Co oznacza wieńcząca go swastyka, do czego nawiązuje urna? Czy z faktu, że Wojciechowski zaprojektował tuzin czy więcej kościołów i drugie tyle przebudował, wynika, że był prawowiernym katolikiem, a swastyka to stylizowany krzyż? A może z chrześcijaństwem łączył jakieś kulty starożytne czy wschodnie? Może wierzył w nieokreślone siły (duchowe, materialne czy materialistyczno-dialektyczne), których przychylność miała zjednywać swastyka? Może był ateistą-sceptykiem, a symboli używał, by się zabawić formą? W niebywałym melanżu światopoglądów z lat 1848–1914 możliwe jest właściwie wszystko. Dzisiejsze podziały ideowe są mniej skomplikowane (przygotowałem szczegółową rozpiskę, ale asystentka doradza mi, bym się wstrzymał, bo jeszcze kogoś urażę). I rzadko produkujemy równie ciekawe nagrobki.

10 listopada 2013

Hala Rycerzowa / Tatry

Spóźniony październikowy post niewarszawski poświęcam łapaniu Tatr. Wiadomo, że jak się wejdzie na jakąś górę, która Tatrami nie jest, lecz z której widać Tatry – to od razu całą uwagę te Tatry na siebie ściągają. "Widać Tatry! Widać Tatry!" – niesie się wówczas po beskidzkich łąkach, tak jak "Widać Alpy!" niesie się po weneckiej lagunie i łąkach Wogezów, a kto wie, może "Widać Himalaje!" – po pastwiskach Bengalu (nie byłem, nie wiem). Skoro je widać, trzeba je sfotografować, złapać na matrycy, co nie jest takie proste, gdy w grę wchodzą połączone siły jesiennej mgiełki, smogu i zwykłego osiemdziesięciokilometrowego sfumato. A także fakt znajdowania się od Tatr na Zachód, w Beskidzie Żywieckim, czyli o świcie, gdy ponad mgłami powietrze najczystsze – patrzenia na nie pod słońce. 

Wygrzebać się z wyrka udało się dziesięć minut za późno, by zdążyć na sam świt. Pierwsza próba była tuż potem, przez zaparowane okno na poddaszu schroniska:
Próba druga – z parteru, z jadalni:
Próba trzecia już z zewnątrz, z Hali Rycerzowej. Ponieważ Tatry były dokładnie pod słońce, trzeba było skorzystać z dostępnych narzędzi – w tym wypadku z lewej dłoni i (prawego) Photoshopa.
Ostatnia próba była o innej porze, wczesnopopołudniowej, w innym świetle i z trochę innego miejsca – z polany tuż pod szczytem Małej Rycerzowej. Panorama jest wierna, choć posklejana i nie udaje, że się nie zadawała z Photoshopem.
Łagodna góra po lewej, nad miejscem, gdzie droga wcina się w żółte trawy, to Pilsko. Za nią widać szczyt zwieńczony nieco ostrzej, trochę na kształt sutka – to Babia Góra. Pośrodku na horyzoncie widoczne są Tatry, a góry najbardziej na prawo, tuż obok świerka z pierwszego planu – to Mała Fatra. Proszę to sobie rozpracować z linijką na mapie – jakby z Saskiej Kępy widzieć Siedlce w perspektywie ograniczonej z lewej strony przez Tłuszcz, z prawej – przez Górę Kalwarię.
 

(Deklarowałem już, że najwyżej cenię blogi, które mają wyraźny temat i się go trzymają. Pisałem też, że sam na tematyczną konsekwencję nie mam wytrwałości – albo wydajności, bo zapewne mógłbym wrzucać jeden długi post miesięcznie, ograniczając się do któregoś z podjętych tematów, np. niszczejących/niszczonych zabytków, archeologii bocznych ulic, hejtu pod adresem warszawskich drogowców albo budownictwa sakralnego. Blogi jednak, wydaje mi się, ładniej kwitną, gdy są częściej podlewane, co wymusza zmienność tematów. Mimo to staram się unikać klimatu dziennika intymnego – ale raz na jakiś czas można sobie pofolgować. Zatem Drogi Dzienniczku – w minionym, ciepłym i pięknym październiku udało nam się w trzyosobowym gronie – element najmłodszy, półtoraroczny, lektykowany był na plecach – wleźć kilka razy na górę przyzwoitej wysokości – co ponownie, jak zawsze dotąd, okazało się przeżyciem miłym, przywracającym na chwilkę pozytywny stosunek do siebie i świata. Udana była między innymi wycieczka na Rycerzową – ten rejon Beskidu Żywieckiego jest pejzażowo świetny, przy tym w październiku pusty i cichy jak Marszałkowska w niedzielne przedpołudnie). 

*
Wydawało mi się, że wrzucam panoramę w rozmiarze wygodnym dla oglądającego, ale maszynka dokonuje jakiejś kompresji i rozmiar jest mniej więcej dwa razy mniejszy niż ten, w którym wrzucałem. Gdyby ktoś mi doradził, jak to poprawić, byłbym wdzięczny.

8 listopada 2013

Kościół Imienia Najświętszej Maryi Panny w Międzylesiu 3/3

Do zamknięcia tematu kościoła Imienia NMP w Międzylesiu pozostało mi przedstawienie jego architektury zewnętrznej. Ponownie zastrzegam się, że nie ona jest powodem, dla którego o tym kościele piszę (tak jak nie sama architektura, zresztą ani współczesna, ani nowoczesna, zachwyciła mnie w Wesołej). Są w Warszawie w miarę współczesne kościoły – starsze, lecz śmielsze – których architekturę uważam za dużo świetniejszą, lecz w których wnętrzu, zdominowanym przez jakieś dzieła buntujące mój ustrój, zupełnie się nie odnajduję. Najbliższy taki jest w Aninie, w sąsiedniej parafii; może kiedyś i jemu poświęcę post. Koniec końców, o architekturze kościoła w Międzylesiu sądzę, że gdyby tak wyglądała średnia współczesnej architektury sakralnej – to żylibyśmy w świecie architektonicznie udanym.

Najpierw widok z głównej w Międzylesiu ulicy Żegańskiej. Kościół nie jest monumentalny. Gdyby ktoś miał kłopot z odnalezieniem go na zdjęciu – jest w samym środku; po lewej widać sylwetkę Centrum Zdrowia Dziecka. Dzięki skromnym wymiarom kościół wpisuje się w sąsiednią zabudowę, gdyż Międzylesie jest zasadniczo dzielnicą willową (są też bloczki starsze i nowsze, ale niewielkie).
Widok ogólny z ulicy Bursztynowej:
Zakrzywiony widok od przodu; ulica jest wąska, żeby objąć cały front wraz z dzwonnicą, musiałem skleić dwa zdjęcia:
Pisałem o starannie zaprojektowanym wyposażeniu kościoła; tę staranność widać również na zewnątrz, np. w efektownie ułożonym bruku z kostki kamiennej:
Jeszcze jedno zdjęcie obrazujące niemonumentalną skalę budynku:
Cały kościół jest obłożony piaskowcem identycznym jak ten zastosowany wewnątrz, do tego w kilku miejscach pojawiają się płyty czarnego kamienia (granitu, sądzę). Architekturę właściwie można określić jako neoromańską, czy też neoromańsko-postmodernistyczną. Łączenie modernistycznego języka uproszczonych form z cytatami z tradycji jest w architekturze sakralnej normalne – budowano tak i w latach 30., i w 70., i dziś. Fasada nie dostarcza szczególnych wrażeń, fajniej jest po bokach. Z lewej strony są arkadki zakończone drzwiami do transeptu:
Najfajniej jest z prawej. Wyraźnie wyodrębnia się tu bryła kaplicy z obrazem Jezusa Milosiernego, z trzema neoromańskimi okienkami, a moim ulubionym miejscem całego zewnętrza są schody na chór. Co ciekawe, zupełnie tu nie widać, że nawa to w istocie przekształcony lotniczy hangar.
Kolejny warszawski odcinek tego cyklu pojawi się już w nowym roku. Będą też niewarszawskie.