27 marca 2014

Pożegnanie Finlandzkiej 4 – część 3, z wyjaśnieniem zagadki siedmiu kamer i relacją ze społecznej aktualności

Czytając ostatnią część historii budynku przy Finlandzkiej 4, warto mieć w pamięci kilka wiadomości podanych w poprzednich postach. Z części pierwszej warto zapamiętać siedem kamer monitorujących rozpad, z części drugiej – zwłaszcza wiadomość o dociepleniu budynku, wówczas komunalnego, które wykonano na koszt dzielnicy jeszcze w latach 90. (Swoją drogą – takimi dygresjami rozbijam dramaturgię, ale cóż poradzić – na zdjęciach w pierwszym poście widać, jak po około dwudziestu latach prezentuje się ta „termomodernizacja”: łuszcząca się farba, spękania wzdłuż krawędzi styropianowych płyt).

Poprzednią część skończyłem na tym, że w 2008 roku budynek został „odzyskany” przez firmę Portoallegre Sp. z o.o., która odkupiła roszczenia. Według informacji z jednego z linkowanych niżej artykułów droga prawna była inna: budynek najpierw odzyskały rzeczywiste spadkobierczynie, potem sprzedały go Portoallegre. Albo ja dostałem nieścisłą informację, albo autor artykułu; mniejsza. To, co dalej piszę, opieram na trzech źródłach: rozmowach z okolicznymi mieszkańcami, naocznej obserwacji oraz nielicznych artykułach prasowych, które linkuję.

Nowy właściciel zapewne od początku planował budynek zburzyć; trudno się temu dziwić. Punkt dobry, dzielnica wzięta, a dom mały i pozbawiony wartości architektonicznej – ale zamieszkany. Pierwszym krokiem właściciela było podniesienie czynszów do nonsensownej wysokości – jedna z lokatorek za dwupokojowe mieszkanie bez toalety płacić miała trzy i pół tysiąca złotych. Mieszkańcy wygrali w pierwszej i drugiej instancji sprawy o wysokość czynszów. 

Kolejny etap to stopniowe niszczenie budynku i szykanowanie lokatorów. Właściciel odciął gaz, którym budynek był ogrzewany; od tamtej pory lokatorzy ogrzewali mieszkania elektrycznością. Powodowało to przeciążenie instalacji; skrzynka elektryczna na klatce schodowej została zamknięta za pomocą olbrzymiej kłódy, żeby uniemożliwić dostęp w przypadku wysadzenia korka. Tajemniczy sprawcy podziurawili dach i wybili okna w piwnicach; lokatorzy ogacili je dyktą, szmatami itp. Gdy w roku 2012 w środku ostrej zimy właściciel (oczywiście nie osobiście) pootwierał okna w niedostępnych dla lokatorów pomieszczeniach, czego skutkiem oprócz zimna mogło być np. pękanie rur, jedyny raz podjęła temat Stołeczna w artykule zatytułowanym Kamienicznik wykurza ludzi mrozem.

Właśnie po tym artykule pojawiły się kamery, dzięki którym zainteresowałem się budynkiem (artykułu zresztą nie znałem, gdy się ukazał, byłem poza Warszawą). Widok był oniryczny: rzucające się w oczy zaniedbanie, z miesiąca na miesiąc większe, i kamery świecące czerwonymi diodami, w pancernych obudowach, wycelowane we wszystkie okna. Idę zresztą o zakład, że w rzeczywistości to nie czynne kamery, lecz atrapy. Chodziło po prostu o zastraszenie lokatorów, uprzykrzenie im życia, zasugerowanie ich odpowiedzialności za szkody. Właściciel oskarżał ich o niszczenie budynku, o łamanie wymyślonego przez siebie regulaminu, sformułowanego na zasadzie paragrafu 22 – na przykład równoczesny zakaz wstępu do ogródka i obowiązek utrzymania czystości na posesji. Częścią tych szykan były też wizyty ochroniarzy, nachodzących lokatorów w celu sprawdzenia, czy aby o szóstej rano w pogodny wiosenny dzień nie oddają się rozkoszom dewastacji.

W chwili przejęcia budynku przez Portoallegre zamieszkane były cztery mieszkania. (Na tym oparłem swoją informację, że mieszkań było cztery; wg linkowanego artykułu w Stołecznej w przeszłości było ich nawet osiem; być może, ale w takim razie „mieszkaniami” nazywane musiały być jednoizbowe klitki wykrojone z przedwojennych metraży). Jeden z lokatorów dostał inne mieszkanie od dzielnicy; inną rodzinę eksmitowano za długi. W przypadku dwóch rodzin, które regularnie płaciły czynsz po stawkach określonych przez sąd, sytuacja była patowa. Dzielnica odmawiała przydzielenia im innych mieszkań. Właściciel odmawiał im czegokolwiek i założył sprawę sądową o eksmisję, wynajdując do niej liczne preteksty. Oni sami kurczowo trzymali się mieszkań, słusznie widząc w tym jedyną szansę na jakieś pozytywne dla siebie rozwiązanie: ugodę na cywilizowanych warunkach bądź uzyskanie innego mieszkania komunalnego. Sprawy sądowe mają w Polsce to do siebie, że się toczą latami.

Od kwietnia roku 2013 te dwie rodziny żyły bez wody, gazu i elektryczności. Odcięcie gazu jest najprostsze – wystarczy rozwiązać umowę z PGNiG. W marcu 2013 właściciel uzyskał z PINB (Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego) decyzję stwierdzającą, że budynek nie nadaje się do zamieszkania, i nakazującą jego opróżnienie; na tej podstawie odciął wodę i elektryczność. W tym miejscu istotna jest podkreślana przeze mnie termomodernizacja – badziewna bo badziewna, ale wykonana kilkanaście lat wcześniej w komunalnym wówczas budynku. Skoro na taki remont zdecydowała się dzielnica, instancja nie szastająca pieniędzmi na remonty kamienic – najwidoczniej zupełnie niedawno nie była to jeszcze ruina zagrażająca zdrowiu i życiu tych, którzy śmią wstąpić w jej czeluść.

Budynek był przez kilka lat niszczony, ale od razu napiszę, co o tym papierze z PINB myślę: byłby śmieszny, gdyby nie był przerażający. Równie zasadnie można od zaraz wyłączyć z użytkowania i wysiedlić pół Warszawy, a po kilku latach starań – całą.

Pat trwał jeszcze bez mała rok. Sprawy sądowe toczyły się z rozprawy na rozprawę, kolejne posiedzenia z przesłuchaniem kolejnych świadków (czyjegoś faktycznego zamieszkania, czyjegoś wandalizmu itd.) i rozpatrzeniem kolejnych dokumentów odbywały się w zwykłych dwu-, trzymiesięcznych interwałach. Burmistrz podtrzymywał swój brak zainteresowania sytuacją, mieszkańcy trwali w uporze, pogoda, jak to w Polsce, zmieniała się nieprzewidywalnie, ale tegoroczna zima na ogół sprzyjała lokatorom. 

Nie chcę już epatować czytelników nieco melodramatycznymi informacjami o tym, że w każdej z dwóch rodzin, które mieszkały przez rok bez wody, elektryczności i ogrzewania – trzysta metrów od Stadionu Narodowego za dwa miliardy – były małe dzieci – ale takie właśnie są fakty

Ostatnia jak dotąd rozprawa w procesie o eksmisję odbyła się 25 lutego 2014. Rozstrzygnięcie nie zapadło – sąd wyznaczył dwa kolejne terminy rozpraw, pierwszy kwietniowy, drugi czerwcowy. Jakież było zdziwienie lokatorki wracającej z sądu – pozwólmy tu sobie na nieco wyświechtany powieściowy styl – gdy zajechawszy na miejsce, zastała wejście do budynku zabite deskami, a swój dobytek spakowany do ciężarówki i wywożony do magazynu, skąd będzie go mogła odebrać, gdy uzbiera na taksówkę bagażową i znajdzie lepsze miejsce na skład. Co do godziny w czasie nierozstrzygniętej rozprawy firma ochroniarska Ekotrade na zlecenie właściciela budynku opróżniła go, otwierając mieszkania i usuwając z nich mienie lokatorów, na mocy postanowienia PINB o wyłączeniu budynku z użytkowania, datowanego na 21 marca 2013 roku, czyli ponad jedenaście miesięcy wcześniej. Na mocy tego dokumentu należało: całkowicie opróżnić budynek; wydzielić strefę zagrożenia; umieścić w widocznym miejscu zawiadomienia o zagrożeniu bezpieczeństwa ludzi i mienia oraz zakazie wstępu; wykonać doraźne zabezpieczenia uniemożliwiające dostęp osób trzecich; odłączyć media. To wszystko udało się wykonać po jedenastu miesiącach i czterech dniach, dokładnie w czasie, gdy lokatorzy i właściciel siedzieli na sali rozpraw. W ten, przyznajmy, malowniczy, wręcz po sienkiewiczowsku zawadiacki sposób firma Portoallegre pokazała wszystkim obserwatorom – wśród nich i Tobie, czytelniku – gdzie ma polskie sądy i co one jej mogą. (Co one mogą – precyzyjnie formułuje to Wiesław Gołas w 3'18'' tego skeczu).

Nawiasem mówiąc – gdyby to była sądowa eksmisja, a nie działanie na mocy papieru z PINB, to nie mogłaby się odbyć 25 lutego, od listopada do marca obowiązuje bowiem zimowy okres ochronny. 

Akcję z 25 lutego opisał Super Express. Na miejsce przybył wezwany przez dziennikarkę tego pisma wiceburmistrz Pragi-Południe Robert Kempa. Używając kilku męskich słów, skonstatował, że jest już „pozamiatane”, jego zdaniem z pogwałceniem prawa, i umówił na kolejny dzień lokatorów w ośrodku pomocy społecznej. Jak dowiadujemy się z kolejnego artykułu, burmistrz złożył też skargę na działanie, a ściśle – na bezczynność policji, gdyż całemu zajściu w zupełnym bezruchu przypatrywało się kilkoro policjantów (pięcioro czy sześcioro). Co do mnie, nie mam pojęcia, czy ta quasi-eksmisja była w pełni zgodna z prawem, wiem natomiast z cytowanego źródła, że szef realizującej ją firmy ochroniarskiej to były rzecznik prasowy Komendy Stołecznej Policji. Podczas opróżniania budynku był obecny na miejscu; bardzo bym się zdziwił, gdyby policjanci okazali się dla niego niemili.

Od 25 lutego posesja – wcześniej przez kilka lat otwarta dla każdego – jest zamknięta: furtka wstawiona, na bramie kłódka, wejście zabite deskami, we wszystkich oknach paździerz. W kontenerze-stróżówce cały czas siedzi ochroniarz z Ekotrade. Kamery czy też atrapy nadal świecą czerwonymi diodami, monitorując zmienną, marcową, polską pogodę. 

Z reporterskiego punktu widzenia ciekawym aspektem jest to, że akcja rozgrywa się na starej Saskiej Kępie, nie zaś na Brzeskiej czy Stalowej. Samemu mieszkając w okolicy, znam z grubsza jej charakter socjalny. Finlandzką 4 na pewno widzi ze swych okien kilku prawników, kilka osób związanych zawodowo z mediami, przypuszczalnie też kilku wykładowców akademickich, lekarzy czy innych przedstawicieli tzw. elit. Niecałe sto metrów dalej jest kawiarnia popularna wśród ludzi z NGO-sów, w której odbywają się np. imprezy poświęcone fair trade czy zbiórki pieniędzy na schroniska dla zwierząt (piszę to z lekkim przekąsem, ale to miejsce bardzo lubię, cenię i z serca życzę mu pomyślności). Pod nosem tych elit i przy ich niemal zupełnej obojętności bardzo prości, być może niekiedy ledwo piśmienni, ale Bogu ducha winni ludzie byli przez lata transformowani w systemowo wykluczonych, o ile nie w bezdomnych.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z licznych uwarunkowań – na przykład z tego, że w Polsce był komunizm, w Warszawie – dekret Bieruta; z tego, że po dwudziestu pięciu latach od końca komunizmu wciąż nie ma w Polsce ustawy reprywatyzacyjnej; także z tego, że każdy, kto (słusznie czy niesłusznie) odzyskuje nieruchomość, staje przed problemem jej ekonomicznego zbilansowania, co w przypadku kamienic z lokatorami komunalnymi oznacza: pozbycia się ich; z tego, że metody takiego „czyszczenia” wahają się od cywilizowanych ugód do czystego bandytyzmu, którego możliwości na Finlandzkiej 4 nie zostały jeszcze w pełni rozwinięte. Całą sytuacją zainteresowałem się początkowo wyłącznie z powodu kamer. Nowością było w niej dla mnie odkrycie ponurej roli PINB – to mi naprawdę dało do myślenia o systemie, którego, chcę czy nie chcę, jestem częścią.

21 marca 2014

Pożegnanie Finlandzkiej 4, część 2

Zanim wyjaśnię zagadkę siedmiu pancernych kamer, trochę wiadomości historycznych o skromnym budynku przy Finlandzkiej 4, przeżywającym właśnie swe ostatnie dni. Jest to bez wątpienia najstarszy budynek przy ulicy Finlandzkiej i jeden z najstarszych w tej części Saskiej Kępy. Różnice nie są duże, okolica zabudowała się między końcem lat 20. a rokiem 1939, z powojennym wypełnianiem luk, w tym luk po bombach. Gdy jednak pogrzebać w tej chronologii, widoczne stają się kolejne warstwy stylistyczne i koncepcyjne – od willi, kolonii i kamienic w stylu tradycyjnym (dworkowym, narodowym, historycznym, klasycystycznym), przez awangardowe wille funkcjonalistyczne, po zabudowę wielorodzinną w stylu stonowanego modernizmu z końca lat 30. – a także zniszczenia wojenne, wcale nie bagatelne.

Wbiłem sobie do głowy, że dom przy Finlandzkiej 4 powstał jeszcze w latach 20., ale nie pamiętam źródła tej informacji. Za datę graniczną można przyjąć rok 1935, gdyż na zdjęciu lotniczym z tego roku budynek jest już widoczny. Jego właścicielem był lekarz Julian Birencwajg (nazwisko występuje też w wariancie Birenzweig), o którym Wikipedia w artykule na inny temat podaje: działacz socjalistyczny, wydawca i redaktor pisma W Służbie Zdrowia, honorowy lekarz Związku Zawodowego Kolejarzy. Julian Birencwajg został rozstrzelany przez Niemców w zbiorowej egzekucji więźniów Pawiaka nocą z 27 na 28 maja 1942 w Lesie Sękocińskim; aresztowano go jakoby za to, że w jego domu, czyli przy Finlandzkiej 4, była skrzynka kontaktowa kolportażu prasy podziemnej (H. Faryna-Paszkiewicz, Saska Kępa, W-wa 2001, s. 18).

Widok ogólny – zdjęcie z ulicy Finlandzkiej mniej więcej sprzed roku:
Tak budynek (pierwszy po prawej) wciąż się prezentuje w pierzei ulicy Lipskiej:
Trochę miejscowej archeologii z ortofotomapą zamiast łopaty. Na zdjęciu lotniczym z roku 1935 widać Finlandzką 4, oznaczoną czerwoną kropką, w otoczeniu niemal jeszcze pustym. Przy Finlandzkiej nie stoi poza tym budynkiem nic. Zabudowana jest już południowa strona Berezyńskiej (w dole zdjęcia), natomiast przy równoległej Lipskiej, nie do końca wytyczonej, stoi tylko duża, wielorodzinna willa pod numerem 11 (1) – jej mieszkańcem był już wówczas i pozostał aż do śmierci w roku 1981 Tadeusz Baird. Poza tym widać na zdjęciu tajemniczą, zapomnianą kamienicę (2) pod dzisiejszym adresem Estońska 5a oraz stojącą do dziś Estońską 1 (3) na rogu Berezyńskiej – oba te budynki już się pojawiały w mych postach. Widać też (4) funkcjonalistyczny dom własny architektów Jadwigi Dobrzyńskiej i Zygmunta Łobody przy Estońskiej 6, zbudowany w 1932 roku; w kształcie jego cienia widoczna jest charakterystyczna balustrada tarasu na dachu. Ponadto przy Lipskiej widać dom (5) będący zapewne ostańcem z czasów włościańskich, czyli chałupą.
Na obrazku formalnie o rok późniejszym, planie z roku 1936, do czerwonej kropy i pięciu numerów doszedł w omawianym obszarze jeden tylko obiekt (6), mianowicie wielorodzinny dom pod adresem Lipska 7/9, sąsiadujący przez ulicę z Finlandzką 4.
Na zdjęciu lotniczym z roku 1945 zabudowa jest gęstsza, gdyż ostatnie lata przed wybuchem wojny były okresem ożywionego ruchu budowlanego. Skupmy się jednak na zmianach obejmujących budynki wskazane na poprzednich obrazkach. Finlandzka 4 (kropa), Lipska 11 (1), Estońska 1 (3) i Estońska 6 (4) stoją, jak stały. Estońska 5 czy też 5a (2) znikła podobnie jak domyślna chałupa przy Lipskiej (5). Najciekawsza jest zmiana w bezpośrednim sąsiedztwie Finlandzkiej 4 – stojący na planie z roku 1936 budynek przy Lipskiej 7/9 (6) na tym zdjęciu stoi tylko częściowo, w jakiejś części jest bowiem zburzony przez bombę – nietknięty jest za to sąsiad z Finlandzkiej 8 (7), którego w 1936 jeszcze nie było.
Ostatnie zdjęcie jest z roku 2012.
Po roku 1946 w znacjonalizowanym budynku wygospodarowano cztery mieszkania kwaterunkowe. W pierwszej połowie lat 90. ta komunalna kamieniczka została przez dzielnicę wyremontowana i ocieplona cienkim styropianem, z którego mocno już dziś odłazi farba. 

Zajrzyjmy do wnętrza. Drewniane schody na piętro:
Na piętrze ładne, choć niegdyś pospolite kafelki i sytuacja alarmowa:
Budynek ma dość szczególny rozkład, czego niestety nie udało mi się należycie sfotografować. Większą część parteru zajmuje obszerna sień wyłożona klepką, widoczna na dwóch kolejnych zdjęciach. Z sieni wchodziło się do dwóch małych mieszkań kwaterunkowych; dwa kolejne mieszkania były na piętrze. Sądzę, że pierwotnie sień była poczekalnią; doktor Birencwajg zapewne przyjmował pacjentów w gabinecie urządzonym na parterze własnego domu, a na piętrze miał mieszkanie z tarasem. 
Na zakończenie tej wizyty odwiedźmy pomieszczenie, do którego dzielenia zmuszeni byli lokatorzy wykrojonych po wojnie mieszkań komunalnych – było tak jeszcze przed miesiącem:
W 2008 roku budynek został odzyskany, a właściwie – pozyskany przez firmę Portoallegre Sp. z o.o., która odkupiła roszczenia. Ciąg dalszy w kolejnym poście.

16 marca 2014

Pożegnanie Finlandzkiej 4, część 1

Na rogu Finlandzkiej i Lipskiej na Saskiej Kępie, sto pięćdziesiąt metrów od Francuskiej, pięćset od Wisły, trzysta od Stadionu Narodowego, sto sobie taki ot, dom. Niczym się nie wyróżnia poza tym, że jest mniejszy i niższy niż reszta w okolicy, zabudowanej w większości dwupiętrowymi budynkami mieszkalnymi z drugiej połowy lat trzydziestych i takimi samymi z okresu tuż po wojnie. Dom ten od lat popadał w coraz większe zaniedbanie: wyrwana furtka, otwarte na oścież drzwi bez domofonu, stale otwarta brama wjazdowa na posesję porośniętą chwastami, tu i ówdzie jakiś śmieć; okna stopniowo zarastał paździerz.

Spacerowicz uważnie lustrujący okolicę wzrokiem, albo przeciwnie – starannie wyzuty z takich stanów jak skupiona uwaga i pilna myśl, a przez to błądzący swobodnym spojrzeniem po mijanym świecie, mógł jednak, przyglądając się temu domowi, doznać pewnego zdziwienia, a nawet zaniepokojenia. Byłoby to zaniepokojenie tego samego gatunku, choć mniej intensywne, co to, którego na początku znanej powieści doświadczył Józef K. albo którego doświadcza spokojny bloger, jak owieczka łagodny, pozbawiony wszelkich kontaktów z terrorystami i wywrotowcami, skrzętnie unikający deklaracji politycznych, religijnych, ekologicznych i seksualnych, wyrazów niechęci do cyklistów czy wegetarian, którym z radością nieba by przychylił, łańcuszek nasmarował, nakroił szyneczki – gdy widzi w swym komputerze biały ekran informujący o zablokowaniu przez firmę G. wszystkich kont wskutek wykrycia niebezpiecznych treści. Powodem tego niepokoju są święcące czerwonymi diodami kamery w obudowach z grubej blachy i prętów, wycelowane we wszystkie okna wpół opuszczonego domu.
W siedmiu kamerach monitorujących wyrwaną furtkę, rozwaloną bramę i paździerz w oknach musi tkwić jakaś zagadka. Jaka? O tym w kolejnych postach.

13 marca 2014

Szkoła jazdy dla nonkonformistów: skręt w lewo

Gdyby ten blog był rośliną, to poszczególne cykle i posty można by porównywać do kłączy, bulw, konarów, sęków itd. – kto wie, może czasem i do owoców. Oprócz tego muszą jednak istnieć formy przetrwalnikowe, podtrzymujące życie w czasie chwilowego zatrzymania rozwoju konarów i bulw. Na przetrwalniki nadają się najlepiej proste obserwacje ze świata dookoła – czyli na ogół z Warszawy. Polem takich obserwacji jest zwykle najważniejsza miejska przestrzeń: ulica. Nie interesuję się szczególnie drogownictwem, kodeksem drogowym, inżynierią ruchu itp. – ale nie sposób nie poświęcać żadnego w ogóle zainteresowania całej tej sferze rzeczywistości, gdyż to jedno z głównych środowisk naszego życia – a nierzadko i naszej śmierci.

Kilka dni temu o drugiej w nocy wracałem do domu Wybrzeżem Szczecińskim, czyli przedłużeniem Wału Miedzeszyńskiego na północ od Mostu Poniatowskiego. Na odcinku między mostem średnicowym a Świętokrzyskim zaobserwowałem nietypowy manewr wyprzedzania. Działo się to nocą, ale na ulicy nie całkiem pustej, bo i z tyłu, i z przodu widać było światła. Jezdnia ma w tym miejscu przekrój 2 x 2: po dwa pasy w każdą stronę; jest tam lekki łuk, widoczność ogranicza też wiadukt mostu średnicowego. Lewym pasem w stronę południową jechała jakaś lebiega nieznacznie tylko przekraczająca dopuszczalną prędkość: osiemdziesiątką, może dziewięćdziesiątką. Prawy pas był pusty. Energiczniejszy kierowca wyprzedził lebiegę zgodnie z przepisami, od lewej, nie zaś od pustej prawej strony – z tym że jeden przepis wziął górę nad innymi, gdyż w ramach tego manewru wyprzedzający przeciął podwójną ciągłą i odcinek potrzebny na wyprzedzanie przejechał pod prąd, lewym pasem dla kierunku północnego – w  środku miasta, na łuku, nocą, ale, jak rzekłem, nie w zupełnej pustce. Widok ten przypomniał mi o zamiarze opisania innego zaobserwowanego niedawno w Warszawie manewru, tak pomysłowego i malowniczego, że widząc go, naprawdę się rozdziawiłem w niemym zapatrzeniu. Działo się to na skrzyżowaniu Jana Pawła II z Grzybowską; pomysłowy kierowca jechał Jana Pawła od ronda ONZ i chciał skręcić w lewo, na co nie pozwala jednak oznakowanie pionowe i poziome – na skrzyżowaniu tym zakazany jest, jak mawiają drogowcy, lewoskręt. Jak to zrobić – skręcić w lewo, gdy zakazano lewoskrętu? Ano tak:
Proste i giętkie jak drut: skręcić w prawo w Grzybowską, zgrabnie włączyć się w ruch pieszy na zebrze, a z niej gładko zjechać na pas prowadzący w pożądanym kierunku. Przy okazji udaje się ominąć znak nakazujący kierowcom osobówek z Grzybowskiej skręt w lewo lub w prawo w Jana Pawła, znak ten bowiem ustawiony jest jeszcze przed przejściem dla pieszych. Tamtym razem to nie był środek nocy, lecz około południa w niedzielę. Zacytujmy klasyka: Piękny jest ludzki rozum i niezwyciężony!

10 marca 2014

W górę sztandar

Zastanawiałem się nad ukryciem adresu, bo jeszcze komuś przykrość zrobię – może tego sztandaru nie wznieśli mieszkańcy, tylko jacyś przechodni performerzy. Ale co tam rzeczywistość cenzurować. Sam budynek zresztą ciekawy.

3 marca 2014

Jukace (Linia kolejowa 139, odc. 9)

Czas działa z właściwą sobie energią, zostały dwa dni karnawału, karnawał ma swoje prawa. Na te ostatnie dni rytm podróży regulowany rzutem kośćmi musi zostać wywrócony. Trzeba się spieszyć, żeby zdążyć przed końcem karnawału, bo co będzie dalej, nie wiadomo. Może wkrótce się okaże, że cały cyfrowy świat działał na syberyjski gaz i raptem przestał działać. W Microsofcie, który niedługo przed Końcem Ery Cyfrowej zdążył wchłonąć Nokię, role się odwrócą, firma wróci do macierzystej branży drwalsko-tartacznej, drewno bowiem, jako cenny materiał opałowy, stanie się wyjątkowo chodliwe. Papierowe wydruki Wikipedii, niestety wszystkie cząstkowe, osiągną niebotyczne ceny. Na wikigiełdzie zajmującej dziedziniec przed starym gmachem BUW za zszywkę dziesięciu haseł z jednej dyscypliny studenci będą płacili rąbaniem taczki drewna, studentki praniem kilo bielizny na tarze, doktorzy przed habilitacją godziną pełnej obsługi kamerdynerskiej w pakiecie z czyszczeniem butów, obieraniem ziemniaków i masażem stóp. Całość Wikipedii NASA przechowa na jedynym komputerze napędzanym olejowym agregatem prądotwórczym, otoczonym taką pieczą jak ogień u ludzi z Cro-Magnon, lecz jej wydruk po tej stronie Atlantyku nie będzie możliwy wskutek upadku techniki zecerstwa przy równoczesnym braku rezerw energii elektrycznej na skład komputerowy. Zresztą programy do składu, w najnowszej wersji pakietu Adobe CS7 dostępne wyłącznie z chmury, wobec wyparowania tejże automatycznie znikną. Mark Zuckerberg otworzy stragan z watą cukrową. Firmie Google pozostaną drobne szmugle.

I będzie trzeba się pogodzić z brakiem dwóch postów Marcina na śniadanie, czas przeznaczany na ich lekturę zużywając odtąd na rozpalenie w kozie. Tylko szczęśliwcy zamieszkali w nieremontowanych kamienicach komunalnych będą się cieszyli luksusową kuchnią węglową. Cena za metr dwupokojowego mieszkania w najbardziej wziętym rejonie między Inżynierską, Wileńską, Szwedzką, Strzelecką, 11 Listopada będzie siedmiokrotnie wyższa niż w Miasteczku Wilanów. Działalność rzemieślniczą wznowi Huta Warszawa, przetapiająca bezużyteczne SUV-y, dowożone do niej zaprzęgami riksz, na żeliwne piece, brony i lemiesze.

Ale na razie karnawał. Zamiast zdjęć tym razem film przedstawiający zakończenie Jukacy – noworocznego kolędowania na Zabłociu, w dzielnicy Żywca położonej na lewym brzegu Soły.



(Najlepiej obejrzeć film w YouTubie, klikając ją na dole okienka. W drodze z mojego komputera do YouTube coś dziwnego stało się z barwami, zwłaszcza z czerwieniami, które wszystkie stały się pomarańczowe – zapobiegać temu na razie nie potrafię).

Wszystkie ujęcia są z ulicy Dworcowej, biegnącej od dworca kolejowego do mostu na Sole. Zabłocie, przed 1950 rokiem samodzielna wieś, jest właściwie nieświetnym przedmieściem, mimo że prowadzi przez nie droga do dworca, oddalonego od środka miasta. W tej biedniejszej dzielnicy zachowała się tradycja, która w samym Żywcu zanikła. Ściśle przestrzeganą granicą działania Jukacy jest most na Sole, na którym kończy się ich rewir. Jukacami są wyłącznie mężczyźni i wyłącznie kawalerzy; obrzęd trwa całą noc, jeśli wierzyć opisom (przepisany skądś tekst na Wikipedii w kilku punktach nie zgadza się z tym, co na własne oczy widziałem). Więcej nie piszę, bo nie wiem.
 
Jukace obejrzałem pierwszy raz w zeszłym roku zupełnym przypadkiem. Chcieliśmy 1 stycznia zrobić jakąś wycieczkę. Wsiedliśmy do pociągu i pojechaliśmy do Żywca, dotarliśmy tam po jedenastej. Idąc ulicą Dworcową ku żywieckiej starówce, zaczęliśmy napotykać dziwnie ubrane postaci dzwoniące dzwoneczkami, strzelające z biczy i tańczące na środku ulicy. Nagle znaleźliśmy się w samym środku czegoś fantastycznego akustycznie, wizualnie i teatralnie. Samo brzmienie tego obrzędu – bardzo głośne strzelanie z biczy w połączeniu z ciągłym odgłosem dzwonków – jest czymś magnetycznym, odwołującym się do atawizmów zmagazynowanych w nas przez tysiąclecia pasterstwa. Patrząc wtedy na Jukace, miałem łzy w oczach. Ogólnie biorąc, uważam, że żyję w kraju spustoszonym kulturowo, w którym dwudziestowieczne kataklizmy spowodowały między innymi zanik lokalnych tradycji. Obrazy niepowtarzalnych ulicznych karnawałów albo tradycji pokutnych w jakiejś Hiszpanii czy w południowych Włoszech są dla nas egzotyczne, zupełnie nam obce nie przez to, że my nie ganiamy się z bykami ani nie tniemy publicznie batami po plecach, lecz przez to, że w ogóle niczego zbiorowo nie celebrujemy poza murami kościołów. Na ulicy Dworcowej w Żywcu-Zabłociu zupełnie niespodziewanie znalazłem się w innym świecie, w którym tradycja żyje. Jestem w Hiszpanii! Jestem w Hiszpanii! – wykrzykiwałem zdumiony. 

(Interesujące przy tym, że obrzęd jest poza samym Żywcem zupełnie nieznany, nie wiedział o nim żaden z pytanych przeze mnie warszawskich, inteligenckich znajomych, choć wszyscy albo większość słyszeli o indyku na 4 lipca, bykach w Pampelunie i bitwie na pomidory w Buñol. Atmosfera powoli się zmienia, ale wszelkie zainteresowanie polską kulturą ludową nadal jest dużym obciachem).

W tym roku 1 stycznia wróciłem na Zabłocie już tylko po to, by oglądać Jukace. Nakręcony kompaktowym aparacikiem film, którym państwa raczę, jest pierwszym, jaki sam zmontowałem i publikuję – proszę o wyrozumiałość.