30 czerwca 2014

Z księgi sławetnych czynów Styropianu: Osiedle Grunwaldzkie w Bielsku-Białej (Linia kolejowa 139, odc. 15)

Tematem tego cyklu są stacje linii kolejowej łączącej Katowice ze Zwardoniem oraz krajoznawcze spacery w ich okolice. Ze stacji Bielsko-Biała Lipnik można by się przespacerować do samego centrum Bielska-Białej, przedstawiając którąś z jego świetnych ulic czy któryś z placów. Na to przyjdzie jeszcze czas, dziś jednak, dochowując wierności turystyce peryferyjnej, wybieram krótszy spacer w najbliższe sąsiedztwo stacji, o tyle ciekawy, że będący okazją do dokumentacji procesu, który na naszych oczach przemienia oblicze świata – tutejszego świata – mianowicie procesu ekspansji styropianu. 

Tuż obok stacji Bielsko-Biała Lipnik stoi Osiedle Grunwaldzkie; najbliższe jego domy oddalone są od peronu o sto kilkadziesiąt metrów. Osiedle to, zbudowane w całości w pierwszej połowie lat 50., jest przykładem architektonicznego socrealizmu. Niezbyt lubię ten termin; ma on sens w odniesieniu do malarstwa i rzeźby, wyobrażam też sobie argumentację za istnieniem czegoś takiego jak realistyczna (→ socrealistyczna) muzyka, natomiast zupełnie nie wiem, na czym miałby polegać realizm w architekturze. Nietrudno wymyślić termin bardziej sensowny, trudno go jednak upowszechnić, skoro socrealizm już się przyjął. W żartach proponowałem na tym blogu prlenesans, zdaje się jednak, że ludzkość nie podchwyciła mego pomysłu. Tym gorzej dla niej; tak czy siak, dzisiejszym tematem jest raczej realizm styropianistyczny, zostawmy więc terminologię.

Osiedle Grunwaldzkie (pierwotnie Zakładowe Osiedle Robotnicze nr III), zajmujące w przestrzeni kwadrat o boku długim na mniej więcej trzysta metrów i złożone z mniej więcej trzydziestu bloków o trzech lub czterech kondygnacjach, z socrealizmu warszawskiego najbardziej przypomina Muranów; nie jest z nim porównywalne ani skalą, ani architektonicznym rozmachem, ale duch jest podobny. (Nawiasem mówiąc – kiedyś sądziłem, że socrealizm” jest w Polsce w ogóle specyfiką warszawsko-nowohucką, gdzie indziej go nie ma; wiem już, że to nieprawda, ale nie wiem, jak właściwie to zjawisko jest rozpowszechnione, tym samym – ile zdążono w Polsce nabudować przez kilka lat przed 1956? W okolicach linii 139 największy socrealistyczny kompleks jest w Tychach, trochę też tego w Katowicach – no i to osiedle w Białej). Architektura Osiedla Grunwaldzkiego jest prosta, lecz ma pewien urok, podobnie jak na Muranowie wynikający z ludzkiej skali, porządku przestrzennego i (bardzo w tym przypadku oszczędnego) historyzującego detalu, którym są zwłaszcza obramienia wokół okien i gzymsy, a bardziej fakultatywnie, tzn. tylko w części budynków, różnorodnie opracowanych – ryzality czy też pseudoryzality, boniowania, lizeny... może jakiś specjalista dorzuci jeszcze jakąś piękną nazwę. Popatrzmy:
Osiedle to systematycznie, z sezonu na sezon budowlany jest opatulane w styropian; do zeszłej jesieni, gdy robiłem wszystkie zdjęcia w tym poście, ocieplono już mniej więcej połowę budynków. Po ociepleniu wygląda to tak:
Przyjrzyjmy się bardziej szczegółowo. Pospolitym w architekturze szczegółem jest okno.
(Nazwy ulic na osiedlu to osobny dowcip: Młodości, Radosna, Milusińskich i Energetyków).
Wersja po ociepleniu – wariant prosty, opaska wymalowana:
Nie wiem, jak to formalnie wygląda – czy budynkami zarządzają osobne wspólnoty, czy jest jakaś zbiorcza administracja, w każdym razie podczas ociepleń nie jest zachowany jednolity styl, w tym kolorystyka. Wariant drugi opaski wokół okna – tym razem nie tylko różni się ona kolorem, ale też wystaje:
Wariant trzeci - styropian rozrzeźbiony:
Inny szczegół architektoniczny – wejście do budynku oraz ryzalit z klatką schodową.
Jeszcze?
Wariant z rzeźbą w ociepleniu:
Ocieplenia robione są porządnie – styropian jest gruby na dziesięć centymetrów, więc w starciu z nim lizena może tylko błagać o szybką śmierć, a z gzymsu koronującego zostaje mniej niż z Węgier po Trianon.
W ostatniej porównawczej parze nowoczesność mi się prześwietliła, a potem przybrudziła i zwichrowała w postprodukcji – najmocniej ją przepraszam. 
Rozumiem liczne uwarunkowania klimatyczne, technologiczne i prawne, rozumiejmy też jednak – rzecz zresztą dobrze opisana – że mamy do czynienia z rzadkiej skali ingerencją w nasze architektoniczne środowisko życia. Kojarzy mi się to z wyparciem z wiejskiego budownictwa strzech – kiedyś ze zdziwieniem odkryłem, że taki proces dokonał się kilkadziesiąt lat temu i że nie tak dawno słomiane dachy występowały powszechnie w krajobrazie, nie tylko w malarstwie. Styropian zmienia nasz świat w sposób nieco mniej oczywisty, tym samym bardziej przebiegły... 

26 czerwca 2014

Pożegnanie z komórką (2: Nie-Warszawa, głównie Strasburg)

W drugiej części pożegnalnej antologii zdjęć z komórki obrazki miały być pozawarszawskie, a tekstu mało – jedna anegdotka jednak podeszła na klawisze. Większość zdjęć pochodzi ze wspomnianej już Nokii 6020 z matrycą 0,3 Mpx, której używałem przed rokiem 2008. Na początek pejzaż.
Teraz nawiązanie do uśpionego, lecz bynajmniej nie zarzuconego cyklu poświęconego kościołom współczesnym. Poniżej fotka jednego z niezwyklejszych obiektów w tej kategorii, jakie zwiedziłem – hipernowczesnego betonowego Antoniuskirche w Bazylei. Ta wieża z surowego betonu jest, jak cały kościół, z lat 1925–27:
Z kolei zestaw zdjęć ze Starsburga, pięknego miasta, które już się na tym blogu fotograficznie pojawiało – w samych jego początkach. Kilkakrotnie się przewijającym motywem są znowu platany:
Zdjęcie powyżej też jest strasburskie – to widok na centrum (i blokowisko na bliższym planie) z peryferyjnych nieużytków. Obiekt lekko po lewej to wieża strasburskiej katedry w samym środku starego miasta; wieża ta, ukończona w roku 1439, ma 142 metry wysokości, o 2 więcej niż warszawski Marriott. Warto jednak zwrócić uwagę na towarzyszący jej las nowych wieżowców... Co, nie ma nowych wieżowców? No widać, że wieś... 

Niżej jeszcze trzy razy Strasburg, choć niezbyt to widoczne.
Następne dwa zdjęcia dają okazję do zapowiedzianej anegdotki, a zarazem małego manifestu. Żywię sceptyczny stosunek do sztuki współczesnej – mam tu na myśli sztuki dawniej zwane pięknymi, nie na przykład muzykę. Uważam jednak, że w takich dziedzinach jak sztuka (no bo maksymy tej nie stosowałbym np. do zoofilii) dobrze jest coś poznać w stopniu dającym choćby minimalną orientację, zanim się przyjmie wobec tego zjawiska określony stosunek. W imię tej zasady kopsnąłem się kiedyś do niemieckiego miasta Kassel na wystawę Documenta, odbywajacą się co pięć lat i reklamowaną jako najważniejszy w ogóle przegląd sztuki współczesnej (tzn. współczesnego przepoczwarzenia sztuk pięknych). Żeby ktoś mnie nie wziął za przesadnego zapaleńca – nie jechałem z Warszawy do Kassel wyłącznie po to; z innych przyczyn będąc akurat w pobliżu, zaliczyłem tylko trzy czy cztery dodatkowe godziny w pociągu. Po obejrzeniu tej wystawy uważam się już za uprawnionego do twierdzenia, że sztuka współczesna, a ściśle biorąc – jej odmiana promowana przez międzynarodowe środowisko kuratorów, które opanowało główne państwowe instytucje muzealne i wystawiennicze, jest po prostu wielką ściemą, na ogół pozbawioną wszelkiej wartości innej niż poprawność polityczna. W Kassel strawne było wyłącznie to, co przejawiało przynajmniej poczucie humoru – tak jak dwa (z większego cyklu) dzieła poniżej, których autorem jest Romuald Hazoumè z Beninu. Do dzieł tych dodany był długi komentarz o tym, jak ważną rzeczą są w trudnym afrykańskim życiu wszelkie garnki, czajniki, bidony, pojemniki itd., w których nosi i przechowuje się wodę – oczywiście wierzę, że to święta prawda, niemniej to irytujące, że nawet takie sympatyczne i bezpretensjonalne obiekty nie mogą się obyć bez społecznie zaangażowanej gadki uzasadniającej umieszczenie ich na wystawie. Tak czy inaczej, ładne te maski z bidonów – choć po prawdzie, znam na Pradze gościa robiącego z plastikowych butelek i tekturowych pudeł nie gorsze rzeczy...
Dla odmiany – dwa wspomnienia z Kalwarii Pacławskiej.
Inna anegdota: pisałem niedawno w komentarzu, że prowadzę skrzętną statystykę skrajnych pojawów śniegu padającego w mojej obecności w Warszawie. Jak dotąd te skrajne daty, ustalone zresztą w niewielkim odstępie półtora roku, to 14 października i 3 maja – z czego wynika, że okres bezpieczny od śniegu (= mrozu) to ledwie pięć miesięcy i dziesięć dni (i może to jeszcze się skurczyć). 14 października 2009 roku była naprawdę wielka śnieżyca, która zastała mnie w pociągu mknącym z Warszawy Wschodniej przez Siedlce do Hajnówki; znalazłszy się wówczas na spokojnej wsi podlaskiej w powiecie łosickim, zrobiłem nazajutrz rano, czyli 15 października, te dokumentacyjne zdjęcia:
Z kolei do wątku komicznych wywieszek, obecnego również w pierwszej części antologii:
I dłuższy set do niewyczerpanego wątku polskich dworców kolejowych w wieku XXI – tym razem z dolnośląskich Malczyc:
Po obowiązkowym dojściu na peron przez budynek stacyjny można było odpocząć na takiej ławce:
Na zakończenie dwa pejzaże...
...i jedno z licznych selfies, choć wtedy jeszcze tego słowa nie znałem.