25 sierpnia 2014

Warszawa Stadion – Grodzisk Mazowiecki – Warszawa Stadion, 22.08.2014

Mieszkańcy okolic między Ursusem a Żyrardowem opowiadają często o uprzykrzających tamtejsze życie trudnościach komunikacyjnych – mam na myśli transport zbiorowy, czyli kolej. Trudności tych dotąd nie doświadczyłem; w tamtych okolicach bywam rzadko, a kilka ostatnich wycieczek było samochodowych. W ostatni piątek byłem umówiony w Grodzisku Mazowieckim o 16.30. Sprawdziwszy rozkład pociągów, wybrałem ten odjeżdżający z dworca Warszawa Stadion o 14.43, w Grodziu stający o 15.35; dawało mi to bezpieczny zapas czasu. Guzdrając się, zmieniłem jednak plan i zdecydowałem się na pociąg kolejny, Warszawa Stadion 15.28 – Grodzisk 16.20, już bez zapasu. Na Dworzec Stadion wkroczyłem kwadrans po trzeciej. Na granatowo-białym elektronicznym wyświetlaczu zobaczyłem wiadomość o pięćdziesięciominutowym opóźnieniu pociągu z 14.43; wynikało stąd, że pojadę dokładnie tym pociągiem, który pierwotnie planowałem. Ucieszyłem się. Pociąg ten ostatecznie odjechał ze Stadionu o 15.29, czyli ze spóźnieniem wynoszącym 46 minut; ile spóźniony był następny, nie wiem, ale na pewno był spóźniony, bo nad tym pierwszym nie przeleciał.

Mój pociąg był relacji Warszawa Wschodnia – Żyrardów, czyli 46 minut opóźnienia powstało na dystansie Warszawa Wschodnia – Warszawa Stadion. Gdy wsiadłem, pociąg był prawie pusty, przy tym nowy, czysty i zadbany. Zasiadłem przy oknie. Ku memu zdziwieniu na Śródmieściu wlał się zbity tłum; siedzeń natychmiast zabrakło, przez korytarze nie dawało się przejść. Rozglądałem się z niepokojem dookoła, ale w zasięgu wzroku nie było staruszek, staruszków, inwalidów, rodziców z niemowlętami ani kobiet w ciąży, siedziałem więc dalej. Miejsca naprzeciw mnie zajęły dwie wesołe kobiety koło pięćdziesiątki, koleżanki z pracy.

Tuż za granicą Piastowa i Pruszkowa pociąg zatrzymał się i stał w miejscu przez 25 minut. Widok z okna miałem taki – panorama z telefonu:
Postój nie był nudny; urozmaicały go odgłosy dobiegające z okolic toalety. Chodzi o toaletę nowego typu, tzw. kosmiczną, usytuowaną pośrodku wagonu, zamykaną zaokrąglonymi drzwiami przesuwnymi. Z tego, co się tam działo, mało widziałem, gdyż wszystko zasłaniał tłum wypełniający wagon. W ciszy stojącego pociągu słyszałem za to doskonale.

Zaczęło się zwykłym tonem: 
 – Ee, wyłaź. No wyłaź! Zamknęła się baba i siedzi. No wyłaź, wysikać się chcę! Ile mam czekać, kobieto, ile już siedzisz w tym kiblu? No patrzcie, zabarykadowała się i nie wyłazi. Wyłaź, no! Do cholery.

Mówiący to mężczyzna po chwili teatralnie przyłożył sobie rękę do ucha i podniósł głos:
– Halo! Poproszę z kierownikiem pociągu. Tak, dziękuję. Halo, czy to kierownik pociągu? Bo tu jakaś kobieta w toalecie się zamknęła, nie otwiera, już cztery godziny siedzi i mruczy.

Wagon w śmiech. Kobieta z siedzenia naprzeciw:
– Mruczy? To może rodzi.

Jej koleżanka z dezaprobatą o potrzebującym:
– Tak to jest, jak się do pociągu wsiada po piwku. Wytrzymać nie można.

Inni w korytarzu:
– Mruczy, czyli żyje.
– O, spryciula! Po co ma wychodzić, skoro ma miejsce siedzące?

Drzwi się nie otwierały. Potrzebujący nie dawał za wygraną:
– Ee, otwieraj, otwieraj, już mam klucz! O dziękuję, panie kierownku! Ee, już klucz od konduktora dostałem, otwieraj szybko, bo jak nie, to sam otworzę! No co jest, wpadłaś do tego kibla? Uwaga, otwieram! Uważaj! Otwieram, już widzę cię nagą!

Ale klucza nie było, żaden konduktor nie pojawił się przez całą drogę do Grodziska.

Sytuacja rozwinęła się w kierunku agresji. Kopiąc w kosmiczne drzwi, facet darł się: 
– Wypierdalaj! Otwieraj, kurwa, wypierdalaj, zanim cię stamtąd wyciągnę!

Znów się włączyła tleniona blondyna z naprzeciw:
– No ale jak ona ma teraz wyjść, kiedy cały pociąg patrzy? Już teraz to nie wyjdzie do samego końca. 

Zastanawiałem się, czy nie wypada zareagować. Raz – facet demoluje pociąg, dwa – czy nie należy wezwać jakichś służb do kobiety, która dostała może zawału, straciła przytomność?... Widziałem jednak mniej niż stojący blisko toalety, którzy nie wydawali się zaniepokojeni. Zresztą ktoś już zawyrokował: skoro mruczy, to żyje. Facet tymczasem na dwie, trzy minuty ucichł, po czym przeszedł do zupełnie nowej taktyki. Niskim, podskórnie namiętnym głosem hipnotyzera mówił powoli do zamkniętych drzwi:
– Duszko, no wyjdź, proszę. Wezmę cię na kolana. Wyjdź już, kochanie. Nic się nie bój, ja się tobą zaopiekuję. Zasłonię cię przed ludźmi. Ze mną będziesz bezpieczna. Podam ci rękę. No chodź już, kotku.

Wszystko na nic. 

Pociąg ruszył, przestałem słyszeć, co dalej. W Grodzisku byłem za dziesięć piąta. Dworzec jest wspaniały architektonicznie, lecz nie miałem czasu go oglądać.

W drodze powrotnej wszedłem na dworzec około wpół do ósmej w towarzystwie dwóch koleżanek, w tym jednej zamieszkałej w Milanówku, dobrze więc znającej okolicę. Kolejki do kas nie było.

– Poproszę na najbliższy do Warszawy Stadion.
– Ten, co miał być minutę temu, jest piętnaście minut spóźniony.
– Doskonale, czyli będę miał dziesięć minut na peronie.

Stanęliśmy na peronie – tym, na którym wszyscy stali. Wyświetlaczy z informacją dla pasażerów brak. Obok peronu biegnie jeden tor, dalej znajduje się piaszczysty wykop. Prawdopodobnie w jego miejscu również był tor; jego remont wymaga, jak się zdaje, tych samych sposobów, które były niezbędne do umycia dworca Warszawa Wschodnia: należy wszystko zburzyć do fundamentów i zbudować od nowa. Po dziesięciu minutach z głośników rozległ się bulgot. Nim umilkł, ludzie czekający na peronie rzucili się ku przejściu podziemnemu.

– Zmienili peron – wyjaśniła nam koleżanka z Milano. Również rzuciliśmy się ku przejściu podziemnemu.

Po chwili siedzieliśmy zadowoleni w pociągu. Znów był prawie pusty, tym razem jednak maksymalnie obskurny, stary, obrzydliwy. Przypomniał mi się głośny wiersz sprzed kilku lat, w końcu to ta sama trasa: I jak żywa osoba śnieg szedł przez wagony... Już zbliżają się światła smutnego Brwinowa / Jutro będzie w gazecie jakaś inna głowa...

Przed Milanówkiem koleżanka pożegnała się z nami i poszła do drzwi. Po chwili wróciła.
– Nie stanął. Jasna cholera. Stanie w Pruszkowie albo dopiero w Warszawie. Jasna cholera, chyba wrócę taksówką z Pruszkowa.

Przypomniałem sobie z najczęściej przez siebie pokonywanej linii kolejowej 139 zeszłoroczne zarządzenie Kolei Śląskich, zgodnie z którym wszystkie bez wyjątku pociągi tego przewoźnika na tej trasie stają na wszystkich bez wyjątku stacjach i przystankach. Doceniłem głęboki sens takiego rozwiązania.

Pociąg stanął w Pruszkowie. Na Stadion dojechałem bez żadnych perturbacji. Nie spojrzałem nawet na zegarek, by sprawdzić, czy opóźnienie się zmieniło. Żal tylko kupionych w obie strony biletów, skoro w żadnym z pociągów nie spotkałem konduktora.

20 sierpnia 2014

Klatex: Kłopotowskiego 38 – główna klatka

Termin klatex zapożyczam z blogu Era – nie wiem, czy on sam jest jego twórcą, czy także go skądś przejął. Jest to w każdym razie udatna nazwa dla jednego z właściwych blogom gatunków fotograficzno-literackich. W dzisiejszym klateksie zapraszam na główną, reprezentacyjną klatkę kamienicy pod adresem Kłopotowskiego 38, stojącej jednak frontem do Targowej. To pierwsza z lewej kamienica na zdjęciu poniżej:
Wchodzimy.
Dwie krechy to ślady po kablach, które były przytwierdzone do ścian, ale już nie są.

Kamienica ta – zbudowana w pierwszych latach XX wieku dla Izraela Galberga według projektu niewiadomego architekta – została opisana w pierwszym tomie Ostańców Magdaleny Stopy i Jana Brykczyńskiego. Zacytuję stamtąd fragment (s. 67):

Kamienica administrowana od 1945 roku przez miasto, wypełniona po brzegi przez nowych lokatorów coraz bardziej podupadała. W 1972 wykwaterowano wszystkich mieszkańców i rozpoczął się remont generalny, który trwał dwa lata. Wymieniono stropy, założono centralne ogrzewanie, rozebrano oficynę w podwórzu. Remont przeprowadzono bez żadnej troski o zabytkową substancję budynku. – Gdy wróciliśmy, byłam przerażona – wspomina Agnieszka Kwiek, która miała wówczas 18 lat. – Pojawiły się co prawda kaloryfery i ciepła woda w kranie, ale na podłodze zastaliśmy płytki PCV. Zniknął parkiet z dziewięciu gatunków drewna, na sufitach nie było sztukaterii. Usunięto też wysokie dwuskrzydłowe drzwi z secesyjnym ornamentem, na ich miejsce wstawiono współczesne, niskie. Nie mogliśmy wnieść mebli do gabinetu dziadka, bo duże, robione przed wojną na zamówienie, nie przechodziły przez nowe drzwi. Zniknęła też kuta krata zamykająca bramę, a jasna terakotowa kostka została zalana asfaltem. Ozdobne balustrady balkonów zamieniono na proste, zupełnie bez wyrazu.

Dwoje secesyjnych drzwi zachowanych na parterze uchowało się zapewne dlatego, że nie prowadzą do mieszkań; są to – domyślam się – tylne wejścia do lokali użytkowych, dziś chyba nieużywane:
Post ten planowałem na koniec lipca – nie pierwszy to z moich planów realizowanych z opóźnieniem. Powód był ten, że formalnie rzecz biorąc, 28 lipca wypadła w tym roku setna rocznica wybuchu I wojny światowej, czyli symbolicznego końca świata, którego pozostałością jest na przykład ta właśnie klatka schodowa. Ta data – 28 lipca – jest mało obecna w świadomości, bo w porównaniu z wojną o ćwierć wieku późniejszą początek I wojny był raczej niespieszny. Choć przecież 1 września też nie wszędzie budzi skojarzenia tak jednoznaczne jak w Polsce.

Po zwiedzeniu głównej klatki w kolejnym odcinku zapraszam w nader efektowną bramę, w podwórko oraz do klatek bocznych. Tymczasem wychodzimy.

12 sierpnia 2014

Francuska z poziomu bruku (4)

Dawno nie było, więc jest. Odcinek dłuższy niż zwykle, za to monotematyczny.

5 sierpnia 2014

5 VIII ʼ44 (2)

Nie było na tym blogu posta poświęconego rocznicy wybuchu powstania, i raczej takiego nie będzie. Powodem nie jest to, że nie czuję 1 sierpnia nic szczególnego – wręcz przeciwnie, kiedy o piątej po południu widzę przystających ludzi i słyszę syreny (w tym roku również klaksony na skalę, jakiej z poprzednich lat nie pamiętam), przechodzi mnie bardzo silny dreszcz. Nie ma on związku ze stosunkiem do powstania – utożsamieniem, afirmacją, sprzeciwem itd. – chodzi raczej o zanurzenie w głębokiej wspólnocie, o przynależność, której nie sposób na własną rękę zmienić ani zaprogramować. Nie chcę jednak mnożyć tu treści, których w tym dniu pod dostatkiem.

Po raz drugi, a blog ma półtora roku, pojawia się tu natomiast inna rocznica. Wynika to z poczucia, że rocznica ta – to znaczy wydarzenia, których ona dotyczy – jest w świadomości warszawiaków, dla odmiany, zbyt mało obecna. Nie chcę tu teraz wchodzić w rozważanie przyczyn tej słabej obecności, choć to bardzo ciekawy temat.

Ściśle biorąc, sądzę, że jak na skalę tych wydarzeń, są one zdumiewająco mało znane – zostawmy to jednak na osobny post.

Przypomnijmy: Niemcy wkraczający do Warszawy po wybuchu powstania przyjęli początkowo taktykę polegającą na tym, by zabić wszystkich. Czy jej pierwotnym źródłem był rozkaz Himmlera, dyrektywa Hitlera, objawienie samego diabła – ostatecznie, jeden pies. Taktyka ta była realizowana tam, gdzie żołnierze niemieccy i ich sojusznicy (błędnie nazywani przez dziesięciolecia Ukraińcami, a w czasie samych wydarzeń Kałmukami, bo byli to głównie Rosjanie z RONA i mniej liczni Azerowie) dotarli w pierwszych dniach sierpnia, atakując miasto od zachodu – na dużą skalę na Ochocie oraz pograniczu Mokotowa i południowego Śródmieścia, ale na skalę największą na Woli, gdzie pacyfikacja rozpoczęła się 4 sierpnia, a w pełni rozwinęła nazajutrz. Dom po domu, kwartał po kwartale, ulica po ulicy były otaczane, wyprowadzane i rozstrzeliwane, rzadziej palone żywcem, a w przypadku piwnic (głównego miejsca pobytu ludności Warszawy w czasie powstania) – zabijane granatami. Kilkumiesięczne niemowlęta tak samo jak kilkuletnie dzieci, kilkuletnie dzieci tak samo jak pięćdziesięcioletnie kobiety, pięćdziesięcioletnie kobiety tak samo jak trzydziestoletni mężczyźni itd. Jedynym wyjątkiem były młode kobiety – te przed śmiercią bywały jeszcze gwałcone. Nie do końca wiadomo, dlaczego po kilku dniach ten rozkaz i sposób działania zostały zarzucone. Według większości relacji, w tym jego własnej, nakazał to przybyły do Warszawy 5 sierpnia wieczorem generał SS Erich von dem Bach. Niewykluczone, że obok przyczyn racjonalnych (zbyt mało amunicji, żeby wszystkich zabić, związanie egzekucjami rąk żołnierzy potrzebnych do walki, trwonienie rezerwuaru siły roboczej itd.) pewną rolę odegrało tu irracjonalne poczucie nudności.

Ponieważ nikt nie wie, ilu ludzi zamieszkiwało wówczas, w piątym roku okupacji i związanego z nią zamieszania, rozstrzelane domy, kwartały i ulice, oraz ponieważ Niemcy z właściwą sobie sprawnością organizacyjną uporali się ze spaleniem prawie wszystkich zwłok, nie wiadomo też, ile dokładnie było ofiar; według szacunków to – w ciągu dwóch, trzech dni – od trzydziestu do sześćdziesięciu tysięcy ludzi na Woli i mniej więcej po dziesięć w południowym Śródmieściu i na Ochocie.  

W zeszłym roku wrzuciłem z okazji tej rocznicy post, którego zamiar polegał na przedstawieniu swoich myśli nie wprost, lecz za pomocą analizy pewnego wyimka rzeczywistości.

W tym roku sytuacja ogólnej niepamięci jest nieco inna. Dziś wieczór w Muzeum Woli otwarta została wystawa, której główny temat to losy Heinza Reinefartha, dowódcy pacyfikacji Warszawy przed przybyciem von dem Bacha, a po wojnie przez kilkanaście lat burmistrza zachodnioniemieckiego kurortu we Fryzji, nigdy nie osądzonego za dokonane pod jego dowództwem zbrodnie. Wystawy tej jeszcze nie widziałem, choć znam mniej więcej jej treść; jest to niewątpliwie ważne wydarzenie.

*

Siedzisz w mieszkaniu, wiesz, że coś wisi w powietrzu, ale nie masz czasu na reakcję. Jesteś u siebie w domu, nie znasz bezpieczniejszego miejsca – zawsze dotąd tu właśnie się przed niebezpieczeństwami chowałeś. Obok ciebie jest twoja żona, twoja stara matka, twoja czteroletnia córka. Mężczyźni mówiący w obcym języku każą ci wyjść z mieszkania. W grupie innych sąsiadów prowadzą cię sto kilkadziesiąt metrów dalej, na podwórze fabryki, którą przez lata codziennie mijałeś w drodze na przystanek. Tam stoisz pod murem i słyszysz dobiegające z podwórza salwy i krzyki. Nie całkiem do ciebie dociera, co się dzieje, wydaje się to zbyt absurdalne. Patrzysz po sobie z innymi mężczyznami. Jesteś mężczyzną w sile wieku, obok ciebie jest takich wielu, ale nie potrafisz się siłą przeciwstawić, skoro obcy żołnierze trzymają broń wycelowaną w twoją pierś. Ten, kto pierwszy rzuci się do walki wręcz, na pewno zginie. Kolejka przed wami się zmniejsza. Córeczka trzyma swoją lalkę. Wprowadzają cię wraz z żoną, dzieckiem, matką i kilkunastoma sąsiadami na podwórze, na którym stos trupów broczy krwią. Każą wam wejść na te trupy, trzymają przy tym wycelowaną broń. W stadnym odruchu wchodzisz, tak jak wchodzą wszyscy, nikt się nie wyłamuje. Chcesz w ostatniej chwili powiedzieć coś osobistego żonie, ale sytuacja jest na to zbyt nerwowa. Chcesz powiedzieć coś córce, ale nie wiesz, co, dydaktyczne frazesy wydają się nie na miejscu. Nazajutrz spalą twego trupa wraz z innymi, temu służy stos – sam się na nim składowałeś – ale tego już nie będziesz wiedział. Masz los jeden do tysiąca, że kula przejdzie bokiem, a potem unikniesz żywego ognia. 

To było siedemdziesiąt lat temu. Moi dziadkowie – ci, których bardzo dobrze znałem – mieli wówczas dwadzieścia dziewięć i trzydzieści jeden lat, a przebywali na Saskiej Kępie, w prostej linii cztery i pół kilometra od ulicy Okopowej. Drugi mój dziadek – ten, którego w ogóle nie znałem, bo zmarł, gdy ojciec miał siedem lat – miał lat pięćdziesiąt, a mieszkał na Górnośląskiej, od Woli jakieś trzy i pół kilometra – wiem jednak z jego własnej, spisanej relacji, że przebywał głównie w okolicy placu Napoleona – dwa kilometry od Okopowej. Babcię z małym dzieckiem zdążył przed powstaniem wywieźć do Zalesia. Babcia mojej żony, wciąż w dobrym zdrowiu, jako piętnastoletnia dziewczyna mieszkała wówczas na Chmielnej między Nowym Światem a Marszałkowską, od Okopowej w prostej linii też nieco ponad dwa kilometry. To właśnie jest dla mnie bardzo ważnym tematem. Gdyby wypadki potoczyły się nieco inaczej... Gdyby okupacyjna przeprowadzka wahnęła się o parę kilometrów na zachód... Gdyby Niemcy rozwinęli tę samą taktykę po prawej stronie Wisły... 

Moi dziadkowie – ten dziadek, który uczył mnie czytać, ta babcia, która przynosiła mi do łóżka poranną herbatę – ta babcia mojej żony, z którą tydzień temu rozmawiałem przez chwilę o okupacji – to nie są jacyś inni ludzie, inny gatunek, odległe czasy. To jest dokładnie ten sam świat, w którym piszę ten post. Istnieją oczywiście ludzie, którzy sądzą, że świat i ludzkość radykalnie zmienili się na lepsze, bo mamy dziś laptopy, komórki, tabletki antykoncepcyjne itd...

Wszystkie zdjęcia są z dzisiejszego popołudnia. To było tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
I w wielu innych miejscach.