28 listopada 2014

Francuska z poziomu bruku (5)

Materiału mam dużo, mogę tym Państwa do woli raczyć.
Poprzednie odcinki są tu, tu, tu i tu.

26 listopada 2014

Jeszcze na listopad

Listopad – miesiąc cmentarny. W zeszłym roku był z tej okazji wpis nieco pięknoduchowski. W tym roku duch mój jest brzydszy, taki więc i wpis – co jednak spełnia zasadę kontrastu, podstawę wszelkiej kompozycji.
Cmentarz w Tychach.

22 listopada 2014

Mniej nienawiści w życiu publicznym

Skrzyżowanie Targowa – Ząbkowska – Okrzei z ohydnymi przejściami podziemnymi dla pieszych, bez ani jednych pasów, bez alternatywy dla schodów, było w ostatnich latach najbardziej przeze mnie znienawidzonym miejscem w Warszawie. Oczywiście ta nienawiść nie dotyczyła samego miejsca, tylko sposobu, w jaki zostało urządzone przez władze miasta i drogowców. Już to kilkakrotnie opisywałem w różnych komentarzach: idąc tamtędy na piechotę, wobec niemożności pójścia prosto, normalnie, wzdłuż ulicy, czułem znużenie i irytację. Kiedy natomiast szedłem, prowadząc dziecięcy wózek – czułem się w tym miejscu dokładnie tak, jak gdyby ktoś napluł mi w twarz.

Jest to też miejsce, dzięki któremu jedyny raz jak dotąd zaangażowałem się samorządowo i udałem na posiedzenie rady dzielnicy poświęcone m.in. przywróceniu tam pasów. Miałem w rezultacie okazję przyjrzeć się grupce miejskich aktywistów, zwłaszcza ze stowarzyszenia PSM Michałów, którego znakomitą działalność gorąco popieram – a także dzielnicowym radnym. Dało mi to do myślenia... Grupa radnych nie była jednorodna ani pod względem politycznym, ani pod względem pojemności czaszki. W zderzeniu z miejskimi aktywistami część radnych robiła jednak wrażenie – nie tylko swymi wypowiedziami, bo nie wszyscy zabierali głos – także elementami takimi jak wyraz twarzy, spojrzenie, tipsy, fryz, kiecka, kapota – przynależności do nieco innego gatunku, podpadającego pod podejrzenie o bliższe pokrewieństwo z człekokształtnymi przodkami. To mi, owszem, dało do myślenia o naszej demokracji – widok tych partyjnych działaczy dziesiątego sortu pieprzących bez najmniejszego sensu, że przywrócone pasy byłyby dla pieszych bardzo niebezpieczne, a zakłócenie świętego prawa do parkowania i zmniejszenie przepustowości ulicy będzie fatalne dla sklepów, które stracą klientów. Zapewne większość tych radnych wybraliśmy właśnie na kolejną kadencję; niestety nie mogę tego sprawdzić w żaden sposób dostępny dla przeciętnego nieanalfabety, bo sześć dni po wyborach na stronach PKW ani Urzędu Miasta wyników wciąż nie podano.

Tymczasem zlikwidowane w 1973 roku pasy wróciły. Co prawda wózka już nie używamy, ale głęboko się cieszę!! Przybyło wolności.

Zdjęcia z wczoraj. Podfiltrowałem je na cześć owych – 1973 rok – czasów światłego postępu.

16 listopada 2014

Salizada Seriman / Calle Volti

Kilka lat temu w listopadzie byłem w Wenecji. Ponieważ w mojej metrykalnie jeszcze niestarej, ale najwyraźniej przepełnionej już nad miarę głowie wszystko się miesza, nie pamiętam, ile lat temu to było, który akurat król, prezydent i premier panował (papieżem był Benedykt XVI), pamiętam natomiast, że to było w listopadzie. Powód tej pamięci: to był bardzo dobry pomysł – jechać do Wenecji (i Rawenny) w listopadzie. Wenecja była prawie pusta, Rawenna pusta zupełnie. W Wenecji lało prawie bez przerwy – ale Wenecję to i w deszczu można zwiedzać. W Rawennie niebo było czyste jak spojrzenie niemowlęcia.

Oczywiście miałem ze sobą aparat – analogowy, z filmem czarno-białym, bo to była w moim życiu jeszcze ta niedorozwinięta epoka – ale w ogóle go nie używałem, bo jak? Pomijając deszcz, fotograficzną potencję odebrała mi okoliczność bycia w Wenecji. Po co fotografować coś, co było już milion razy fotografowane, a nawet jest od kilkuset lat zupełnie nieźle namalowane, w tej wersji dziś łatwo dostępne w reprodukcjach? Co ja niby mam fotografować? Stanę sobie z aparatem i sfotografuję Pałac Dożów?... Gondolę, mostek, dom nad kanałem?...

Jeden jedyny raz wyjąłem jednak aparat. Lekko znużony deszczem, stanąłem pod jakimś gzymsem czy balkonem, żeby chwilę przeczekać. Z tego stania i przeczekiwania sięgnąłem po aparat i wypstrykałem całą kliszę – nowiutką, nietkniętą, naciągniętą, od Okęcia drżącą na myśl o włoskich naświetleniach. Pstrykałem na wprost, czasem trochę wyżej, czasem robiłem kilka kroków w lewo i zaglądałem w odchodzącą tam uliczkę. Komplet trzydziestu sześciu klatek poniżej.