30 marca 2015

Orvieto. Próby sfotografowania katedry

Do Orvieto pojechałem dzięki Zbigniewowi Herbertowi. Staram się tu unikać wątków przesadnie pięknoduchowskich, nie pisać o Giottach ani della Francescach, nie stąpać śladami Rilkego, Miłosza ani Agnieszki Osieckiej, ale raz na parędziesiąt postów mogę oddać sprawiedliwość pisarzowi, dzięki któremu czegoś się dowiedziałem. Barbarzyńcę w ogrodzie czytałem w liceum, czyli bardzo dawno, książka ta napisana jest jednak na tyle sugestywnie, że między innymi rozdział o Orvieto kołatał mi się jeszcze w pamięci. Chcąc więc na koniec pobytu we Włoszech spędzić kilka dni gdzieś poza częścią tego kraju zwaną Mezzogiorno – dla niektórych będącą w istocie krajem osobnym – a zarazem w miejscu nieodległym od Rzymu, żeby łatwo było dotrzeć na powrotny samolot – pomyślałem o Orvieto. 

Przeczytany po latach i po powrocie rozdział z Barbarzyńcy w ogrodzie podobnego wrażenia już na mnie nie zrobił, a nawet, prawdę mówiąc, trochę mnie rozczarował – może dlatego, że sugestywność opisu uznałem tym razem za przesadną. Ale skoro tam pojechałem i zobaczyłem, co jest do zobaczenia, książka w moim przypadku spełniła swoje zadanie. Zresztą w literaturze polskiej oraz dostępnej po polsku jest więcej Orvieto; niedaleko szukając, bo tylko na własnych półkach, znalazłem po powrocie jeszcze trzy inne teksty. O dwóch nie mam nic do powiedzenia, jeden natomiast – Drugie przyjście Herlinga-Grudzińskiego – mocno mnie zdenerwował mieszaniną banału, kłamstwa i egzaltacji – chętnie bym o nim coś napisał, ale nie chcę powracać do chybionego pomysłu bloga z wrażeniami z lektur. Czy ktoś ciekaw? Ale mam jeszcze kilka zdjęć z Orvieto, więc może to pewnego dnia połączę: tamtejsze pocztówki i czytelniczy jad.

Wesołych Świąt! W najbliższym tygodniu za wiele się dzieje, by jeszcze zawracać Państwu głowę kolejnymi postami.

28 marca 2015

Tablica ze spalonego mostu

Włoska inwazja na blog jeszcze potrwa, choć główny szturm został już chyba odparty. Wolę od razu rzucić przeciw najeźdźcy wszystkie siły i w parę tygodni wdeptać gada w ziemię, niż potem latami zwalczać go metodą partyzancką, wychylając się znienacka i rzucając kiszonymi ogórkami w patrole pizzy. Nawet wycofany za linię demarkacyjną, przybłęda zatruwałby swym błękitem ojczystą krew. 

Tymczasem żeby wreszcie w  ojczyźnie zakotwiczyć – zdjęcie cyknięte parę lat temu podczas jednego z nielicznych spacerów po arcyniespacerowym moście, dziś spalonym. Ciekawe, czy tę tablicę zostawią? Niedawno w mediach mowa była, zdaje się, o innych tablicach, z nazwiskiem Berlinga. Ta wisiała na samym środku i powinna, sądzę, zostać jako dokument.

20 marca 2015

San Leucio: familoki pod Neapolem. Casertavecchia. Narracja. Panoramy

Główną obok Pompejów i nieco mniej słynnego Herkulanum atrakcją turystyczną w pobliżu Neapolu jest pałac królewski i otaczający go ogród w Casercie, miejscowy Wersal – ech, ileż w świecie lokalnych Wersalów – ale ten zdaniem znajomego historyka sztuki w niczym nie ustępuje podparyskiemu ani klasą, ani skalą (jest chyba nawet większy). Pojechaliśmy do Caserty, stanęliśmy przed pałacem, który zresztą stoi niemal vis-à-vis stacji kolejowej, ale nie zajrzeliśmy do środka, i nie tylko dlatego, że pojedynczy bilet kosztował 12 euro – po prostu takie pałace nie leżą ani w centrum, ani nawet na peryferiach naszych zainteresowań. Nieco oburzeni byliśmy tylko tym, że to samo 12 euro trzeba zapłacić za wstęp do olbrzymiego ogrodu – ewentualnie, chcąc zaoszczędzić, można wykupić roczną kartę wstępu do samego ogrodu, bez pałacu, kosztującą jedyne 10 euro. Na to może byśmy się zdecydowali, gdyby przez ogród było nam po drodze – ale nie było, bo wejścia do niego są tylko od strony pałacu. Nam zaś zależało na tym, by pałac i ogród w Casercie obejść – ewentualnie przejść na wskroś – w drodze do innej atrakcji, zdecydowanie bliższej wspomnianemu centrum, mianowicie do lokalnych familoków.

Kilka kilometrów od pałacu, u podnóża gór, które w tym miejscu się zaczynają i ciągną dalej w zasadzie do wybrzeża adriatyckiego, stoi bowiem kompleks nazywany Belvedere di San Leucio, mieszczący niegdyś – pod jednym dachem – kolejny królewski pałac (formalnie
pałacyk myśliwski) oraz fabrykę jedwabiu, w swoim czasie główną jego wytwórnię w Europie. Fabryce tej towarzyszy zespół domów robotniczych, czyli – familoki.

Fabrykę założył w roku 1778 czy też 1779 król Neapolu Ferdynand IV Burbon (zresztą wnuk Augusta III Sasa; później, po Kongresie Wiedeńskim, pierwszy król Obojga Sycylii jako Ferdynand I, w innej numeracji). Jej budowie od samego początku towarzyszył projekt socjalny: w ciągu kilku lat, w pierwszej połowie lat 80. XVIII wieku wzniesiono zespół domów robotniczych, niemal prototypowy przykład ujednoliconej zabudowy szeregowej, oraz szkołę; również kaplicę pracownicy mieli pod tym samym (królewskim) dachem co fabrykę. Według informacji z włoskiej Wikipedii, której rzetelności nie jestem pewien, w domach robotniczych, zamieszkanych po dziś dzień, od początku była bieżąca woda (gdzieś w pobliżu przebiegał już wcześniej akwedukt prowadzący wodę do pałacu w Casercie). Od samego początku przedsięwzięcie miało też oprócz przemysłowego charakter społeczno-reformatorski. Nazwa całości brzmiała: Real Colonia di San Leucio, Królewska Kolonia/Osada San Leucio (zdaje się, że w nazwie tej osobliwie wymieszane są formy hiszpańskie i włoskie, co zapewne odpowiada językowi dworu Burbonów). Król zatwierdził specjalny statut, którym rządziła się pracownicza społeczność; miała ona własne prawa, zwyczaje i tradycje, pod wieloma względami dalece odbiegające od ówczesnej normy. Wymieńmy np. zniesienie posagów i testamentów (istniała własność dziedziczna, lecz mienie osób umierających bezdzietnie przechodziło na cele charytatywne), zwolnienie młodych z obowiązkowej zgody rodziców na ożenek, za to wprowadzenie minimalnego wieku (20 lat dla mężczyzn, 16 dla kobiet), zakaz obrzędów żałobnych, obowiązkowe szczepienia przeciw ospie, samorządność kolonii robotniczej oraz obowiązek szkolny dla dzieci robotników od szóstego do piętnastego roku życia, po którym rozpoczynano pracę; według informacji ze wskazanego, niepewnego źródła był to pierwszy we Włoszech przykład powszechnego obowiązku szkolnego. Ktoś może powiedzieć, i słusznie, że chodziło o wykształcenie wykwalifikowanej siły roboczej; z kolonii można było jednak odejść, pozostawanie w niej było dobrowolne. W roku 1799 Ferdynand IV przedstawił plany rozbudowy osady w całe idealne miasto o nazwie Ferdinandopoli; z planów tych nic nie wyszło, zaraz bowiem na blisko dwadzieścia lat wybuchła awantura napoleońska. Rzut oka na plan projektowanego Ferdinandopoli jest wszakże poruszający, gdyż widzi się, wypisz, wymaluj – Nikiszowiec. Założenie geometryczne jest nieco inne, król Ferdynand lubił koło, koncern Georg von Giesches Erben i Zillmannowie woleli wielokąty, to jednak detal. Reszta się zgadza: jednolite kwartały zabudowy szeregowej z zielenią i częściami gospodarczymi wewnątrz, podobna skala, urządzenia socjalne od początku zaprojektowane jako element całości.

(Kwestia dat: oczywiście zespół w San Leucio jest bardzo wczesną realizacją pomysłu przyfabrycznego osiedla robotniczego, stąd jego wartość. Większość śląskich familoków, do których tu San Leucio przyrównuję, i podobnych obiektów z innych części Polski pochodzi z początków wieku XX, te starsze z drugiej połowy XIX).

Na początek zdjęć bardzo posklejana panorama z tarasu przed pałacem. Widoczne są na niej domy robotnicze – to rząd budynków na pierwszym planie pośrodku. Na lewym i prawym skraju pałac, po lewej obok niego zabudowania fabryczne. Na środkowym kadrze na lewo od centralnej alei, ponad dachami budynków pracowniczych, wprawne oko zdoła dostrzec dach pałacu w Casercie, za którym we mgle ledwie majaczy Wezuwiusz. Panoramę celowo zamieszczam malutką, należy ją klikać. 
Na zdjęciu satelitarnym wygląda to tak:

U góry pałac-fabryka; wysunięta część na osi ulicy prowadzącej do pałacu kryje wewnątrz kaplicę, choć przy samej ścianie frontowej są królewskie apartamenty z najlepszym widokiem. Po prawej pomniejsze zabudowania fabryczne i gospodarcze. Główna część produkcyjna fabryki usytuowana była w długiej oficynie na tyłach pałacu, z oknami wychodzącymi na gaj cytrynowy (nie wiem, czy to umilało pracę przy maszynach przędzalniczych). W dolnej części zdjęcia, wzdłuż Via dei Giardini Reali i jej przedłużenia, ustawiony pod kątem rozwartym długi szereg domów robotniczych. Widok na familoki z królewskiego okna:
Proszę zwrócić uwagę, że po blisko ćwierć tysiącleciu istnienia domy są w różnym stanie zadbania i otynkowane w rozmaite barwy, lecz widać, że ich projekt jest dokładnie ten sam, według dwóch czy trzech wzorów (we wszystkich osiedlach pracowniczych rzecz normalna – inne domy dla górników, inne dla sztygarów, czy też inne dla robotników, inne dla kadry, jak w Żyrardowie). Jeszcze jedno spojrzenie, a po nim kilka widoków pałacu-fabryki:
San Leucio zwiedziliśmy w godzinę z okładem w towarzystwie drugiej, czteroosobowej rodziny turystów, oprowadzani za 3 euro przez biletera-kustosza-przewodnika, którego asysta uniemożliwiła mi niestety wczytanie się we wszystkie plansze z wiadomościami historycznymi. W kompleksie pałacowo-fabrycznym do lat 70. XX wieku prowadzono jakąś produkcję, później popadł on w zaniedbanie, a w latach 90., po przejęciu przez państwo, został wyremontowany i przeznaczony na muzeum. Większość ekspozycji to maszyny do przędzenia, tkania itd., całkiem mi obojętne – niemniej spacer po obiekcie był bardzo ciekawy. Z atrakcji w części pałacowej wymienię, poza widokami z okien, ogrzewany basen; formalnie nazywa się to łazienką królowej, ale łazienka ma rozmiar i kształt sporego kamiennego basenu, do którego gorąca woda była doprowadzana z pieców w sąsiednim pomieszczeniu. Do muzeum należy też, jak wnoszę z wiszącej tam tabliczki, jeden z domów robotniczych, jest jednak zamknięty. 

Po wyjściu z muzeum i krótkim popasie na placyku zabaw złożonym z trzech smętnych huśtaweczek przeszliśmy do drugiej części planu.

(Tu dygresja: zabytki zabytkami, pociągi pociągami, flaki flakami, słońce słońcem, wino winem, pejzaż pejzażem, ale pod względem placów zabaw Włochy to w porównaniu z nami Trzeci Świat).

Pogoda tego dnia nie rozpieszczała, ale według prognozy do południa nie miało padać, później miało tylko siąpić. Dalszy plan przewidywał spacer do mieścinki Casertavecchia, czyli Stara Caserta – formalnie, jak San Leucio, dzielnicy Caserty – będącej w średniowieczu głównym lokalnym ośrodkiem, z którego następnie życie przeniosło się gdzie indziej. Wiedziałem o niej w zasadzie tyle, że jest ładna, stara i wysoko położona. Na mapie wygląda to tak:
Czerwona kropka to Belvedere di San Leucio, czerwona ramka – Casertavecchia. W prostej linii parę kilometrów. Mimo wcześniejszych doświadczeń zapomnieliśmy jednak, że w tym kraju wszechobecnych gór, gdzie drogi częściej biegną serpentynami niż po linii prostej, nasza nizinna umiejętność oceniania odległości na oko jest na nic.

Dopytaliśmy się o drogę i szliśmy, zwykle lekko pod górę; zgodnie z objaśnieniami po trzech – czterech kilometrach skręciliśmy z jednej szosy w inną; gdy z niej z kolei skręciliśmy według drogowskazu w kolejną, uboczną, po której niemal nic już nie jeździ, sądziliśmy, że od Casertavecchii dzieli nas najdalej pięć minut. Widoki po drodze były takie (klikać):
Droga się jednak przedłużała, pięć minut za ostatnim zakrętem urosło do pięćdziesięciu; w doskonałej zgodzie z prognozami zaczynało mżyć. Gotów byłem uznać, że zabłądziliśmy, zwiedzeni przekręconym drogowskazem (neapolitańczycy na wszelkie sposoby znęcają się nad znakami, w tym zwłaszcza zakazami wjazdu, fantazyjnie je wyginając, zaklejając, kalecząc, chyba też łamiąc kołem i wbijając na pal), gdy po kolejnym wirażu Casertavecchia wreszcie się przed nami ukazała – czy też nad nami, jak fatamorgana oddzielona od nas jeszcze jedną doliną i zboczem.
Miasteczko, do którego wreszcie doszliśmy, jest – z naszej, północnowschodniej perspektywy – jak bajka. Pośrodku romański, dwunastowieczny kościół cudowny w swej prostocie i doskonałości – cudowny też w tym, że nie ma w nim na ścianach arcydzieł, że nie mówią o nim przewodniki – że po prostu jest. W ciemnym wnętrzu dwa rzędy marmurowych kolumn (marmur chropowaty, nieszlifowany, matowy) ze starożytnymi kapitelami z odzysku, kopuła nad zbiegiem nawy i transeptu, ambona z marmurową intarsją, taki sam ołtarz, naga kamienna absyda, w niej krucyfiks i małe organy. Poza tym prawie nic – gdzieś zachowany fragment fresku, w bocznej nawie przy ścianie piękna drewniana Madonna. Barokowy wystrój, który musiał tu być, usunięto zapewne na fali konserwatorskiego puryzmu. Na prawo od kościoła dzwonnica późniejsza o wiek. Na lewo dom parafialny; gdy wejdzie się w bramę i minie budynek, dalej jest już tylko panorama. 

Dookoła mieścinka w całości z szarobrązowego kamienia, rozciągnięta wzdłuż jednej ulicy z kilkoma parostkami. Dochodząc do końca ulicy czy parostka, napotyka się to, co zwykle na skraju włoskich miast zbudowanych na górze: skarpę, zbocze albo przepaść. Dwa czynne bary, kilka nieczynnych restauracyjek – może nie ta godzina, może nie ten sezon. Żadnego sklepu; akurat gdy przyszliśmy, jeździł sklep obwoźny, pickup wypełniony głównie warzywami, a kilku miejscowych wyrostków przedrzeźniało sprzedawcę, chodząc po miasteczku i się drąc: Cebuuula, dziś nadzwyczajna oferta na cebulę, tylko w  ten wieczór. Według Wikipedii jest tu 187 mieszkańców. Idzie się między kamiennymi domami, na jednym z nich czyta się tabliczkę: dom z XI wieku, pierwotnie kościół, ale ten budynek nie wyróżnia się z otoczenia. Zdjęcia wrzucam w kolejności wykonania; tego, co najciekawsze, czyli kościoła, obfotografować nie zdążyłem, bo zapadł przyspieszony przez chmury zmierzch.
Na zakończenie ostatnie spojrzenie na nowe drzwi kościoła, brązowe, rzeźbione, z których przygląda się nam znana Polakom twarz.
To nie była moja pierwsza podróż w te rejony świata, niemniej wciąż zaskakuje mnie, ile w nich miejsc łączących naturalne i kulturowe piękno. Albo lepiej: do jakiego stopnia są one tym pięknem nasycone. Rzym, Wenecja, Paryż, Toledo itp. – wszyscy ludzie w moim otoczeniu coś o nich wiedzą, większość coś z nich widziała. Ale Casertavecchia czy Castelmezzano – zgódźmy się, że to mało komu cokolwiek mówi. Tymczasem to miejsca, po których chodzi się, jakby się stale unosiło dziesięć centymetrów nad ziemią. Pierwszy widok Castelmezzano z okna autobusu po prostu odbiera mowę. Kościół w Casertavecchia w swej w pełni zachowanej romańskiej doskonałości godzien jest obejścia na kolanach. Rzecz w tym, że we Włoszech takie rzeczy napotyka się co krok, trafia się na nie przypadkiem, wcale ich nie szukając. O Casertavecchii dowiedziałem się, bo przed wycieczką do San Leucio z poczucia obowiązku otworzyłem na Wikipedii hasło Caserta. Zobaczyłem tam kilka zdjęć z Casertavecchii, pomyślałem: ładne. Spojrzałem na mapę, pomyślałem: blisko, po tej samej stronie miasta – idziemy. 

Z Casertavecchii na dworzec w Casercie wróciliśmy ostatnim miejskim autobusem, właściwie busikiem, który odjeżdżał według rozkładu o 18.20. Ponieważ było już ciemno i mżyło, a my byliśmy zmęczeni, nie przeciągaliśmy zwiedzania i zeszliśmy kwadrans wcześniej do autobusu, którego przystanek usytuowany jest na parkingu nieco poniżej osady. To nas być może uratowało, bo kierowca ku naszemu zdumieniu ruszył dwanaście minut przed czasem (byliśmy jedynymi pasażerami). Taka sytuacja powtórzyła się później we Włoszech raz jeszcze (a autobusami jeździliśmy podczas tej podróży wszystkiego sześciokrotnie) – to przyczynek do przewag kolei nad transportem autobusowym, o których mowa była w poprzednim poście. Na kolei taka sytuacja nie może mieć miejsca, ponieważ decyzje nie są podejmowane jednoosobowo – nie zależą od widzimisię kierowcy. Kierowca ów – ogolony na pałę, tęgawy, mocno zbudowany pięćdziesięciolatek – był skądinąd bardzo sympatyczny. Przez pół drogi po serpentynach i wąskich uliczkach prowadził jedną ręką, rozmawiając przez trzymaną w drugiej komórkę; rozmowa dotyczyła głównie kulinariów, z podawaniem pełnych receptur. Gdy w szerokiej na trzy metry uliczce samochód osobowy przed nami musiał się wycofać na wstecznym aż do miejsca, gdzie mógł się z busikiem minąć – sytuacja we Włoszech normalna – kierowca, relacjonując to rozmówcy na bieżąco, stwierdził (to wysłyszała Z., mój włoski jest słabszy): facciamo Romeo e Giulietta, robimy Romea i Julię. Po zakończeniu rozmowy przez komórkę zaczął mówić do nas i do końca już nie przestał; poinstruował nas między innymi, co mamy jeszcze koniecznie zobaczyć, będąc w Neapolu (podziemia i Wybrzeże Amalfitańskie). Na koniec wysadził nas przy samej stacji i odmówił sprzedania biletu, tzn. nie wziął żadnych pieniędzy. Wytłumaczył: Io regalo, io!, wskazując przy tym kilkakrotnie palcem na siebie oraz podwyższając głos, przeciągając i akcentując każdy dźwięk w słowie io.

16 marca 2015

Pociągi we Włoszech

Podczas lutowego pobytu we Włoszech jechaliśmy dwunastoma pociągami zamiejskimi; był to jeden Intercity, dziewięć pociągów regionalnych i dwa pociągi Circumvesuviany, neapolitańskiej kolejki podmiejskiej, o której już pisałem. Gdy się uporam z selekcją i obróbką, zestaw zdjęć z okien pociągu, dziś natomiast post tekstowy. Podróż ta nie była długa, ale nie była też moją pierwszą w życiu, a przy tej okazji pozwalam sobie przedstawić kilka obserwacji na tytułowy temat:

– Połączeń kolejowych jest bardzo dużo. Przykład: z Maratei, liczącej (jako gmina) pięć tysięcy mieszkańców i położonej już w innym regionie (a kolej regionalna organizowana jest na poziomie regionu, jak w Polsce na poziomie województwa), jest dziennie siedem bezpośrednich pociągów do Neapolu i dalszych osiem połączeń z przesiadką, zwykle krótką i wygodną, bo pociągi są skomunikowane; dystans po torach to 193 kilometry.

– Tam gdzie jest kolej, daje się dojechać szybko, łatwo i wygodnie; tam gdzie nie ma kolei, trudno dojechać, bo transport autobusowy jest rozproszony, rozdrobniony, zorganizowany w sposób trudny do przyswojenia (brak centralnych dworców autobusowych i centralnego systemu informacji, trudność z ustaleniem przewoźników i znalezieniem rozkładów, czasem też prawdziwa trudność ze znalezieniem przystanku), a np. w niedzielę często w ogóle go nie ma.

– Dworce kolejowe są czyste, zadbane, dobrze utrzymane i żywe, tzn. działają w nich bary, poczekalnie, kioski, kasy i toalety. Tak było wszędzie z wyjątkiem dworców wspomnianej kolejki podmiejskiej pod Neapolem oraz dworców-molochów Napoli Centrale i Roma Termini, stanowiących osobną kategorię.

– Na trasach kolejowych jest niebywała ilość tuneli – tego akurat nie lubię, bo żadne wtedy widoki, choć jest to na swój sposób imponujące.

– Żaden z pociągów, którymi jechaliśmy, nie miał ANI MINUTY spóźnienia na stacji docelowej. Na stacjach pośrednich, na których wsiadaliśmy, maksymalne spóźnienie wyniosło – w jednym tylko przypadku – pięć minut.

– KOLEJ JEST BAJECZNIE TANIA.
 
– KOLEJ JEST BAJECZNIE SZYBKA.

Dwie ostatnie obserwacje rozwinę:
 
We Włoszech pociągi dzielą się na trzy główne kategorie: Le Frecce, czyli Strzały – tzn. pociągi ekspresowe; Intercity, czyli, przekładając to na nasze kategorie, dalekobieżne pociągi pospieszne; pociągi regionalne. Le Frecce również dzielą się na trzy kategorie. Najniższa to Frecciabianca (Biała Strzała), rozwijająca skromną prędkość do 200 km/h i obsługiwana przez „zwykłe” składy, bo do takiej prędkości inne nie są potrzebne (w Polsce natomiast jest to maksymalna prędkość Pendolino). Kategoria pośrednia to srebrna Frecciargento, obsługiwana właśnie przez Pendolino i jeżdżąca do 250 km/h. Zasięg Frecciargento to w zasadzie cały kraj, od Reggio di Calabria na krańcu noska buta po Bolzano u krawędzi cholewy. Kategoria najwyższa, jeżdżąca (w normalnej eksploatacji) do 300 km/h, to czerwona Frecciarossa, której nie obsługują Pendolino, tylko składy o nazwie ETR 500. Frecciarossa jeździ zasadniczo po osobnych torach i łączy tylko Turyn, Mediolan, Bolonię, Florencję, Rzym i Neapol, co jednakowoż też jest niezłym zasięgiem – z Turynu do Neapolu jest prawie tysiąc kilometrów.

Bilety na frecce są TANIE, BARDZO TANIE, jeśli kupuje się je w przedsprzedaży. Przykład: kupowany z trzytygodniowym wyprzedzeniem bilet na najszybszą Frecciarossę z Rzymu do Florencji kosztuje 19 euro, z wyprzedzeniem tygodniowym – 21,50 euro. Czas przejazdu (z centrum miasta do centrum miasta) to równo półtorej godziny, dystans po torach – około trzystu kilometrów. W ciągu dnia frecce kursują między tymi miastami w takcie CO PÓŁ GODZINY.


C O  –  P Ó Ł  –  G O D Z I N Y.

Do dalszej o niespełna sto kilometrów Bolonii bilet w takiej cenie kupić trudniej, ale również jest to możliwe. Kupowana z trzytygodniowym wyprzedzeniem Frecciargento za 19 euro jedzie z Rzymu do Bolonii 2 godziny 17 minut; za dziesięć dni mogę taką samą pojechać za 29 euro, a Intercity jadące 4 godziny 8 minut kosztowałoby mnie 9 euro.

Trasy z Rzymu do Florencji i Bolonii wybrałem jako przykład dlatego, że rzędem odległości odpowiadają trasom z Warszawy do Krakowa, Katowic, Wrocławia, Poznania i Trójmiasta, czyli do pięciu z sześciu największych polskich aglomeracji, z pominięciem Łodzi; Florencja i Bolonia są też porównywalnej wielkości co te ośrodki, a nawet od nich mniejsze. Odległość w prostej linii z Rzymu do Florencji (mierzona za pomocą map Googla) jest nieco krótsza od najkrótszej z odległości między Warszawą a wymienionymi polskimi miastami, odległość do Bolonii jest natomiast trochę dłuższa od najdłuższej z nich. Wytłuszczam w poprzednim akapicie ostatnią liczbę – 9 euro – ponieważ do żadnego z wymienionych polskich miast nie da się z Warszawy dojechać żadnym pociągiem za sumę będącą jej odpowiednikiem, czyli około 38 złotych. Oczywiście Włochy są długie i odległości bywają w nich wielokrotnie większe, zatem i bilety muszą bywać droższe.

Nie wydaje mi się, by niskie ceny zależały od wyczerpania jakiejś puli – jeśli bilet kupuje się w przedsprzedaży, to nie zdarza się, by nie był on dostępny cenowo. Dopiero w dystansie czasowym mniejszym niż tydzień bilety robią się drogawe – omawiany przykład Rzym – Florencja z wyprzedzeniem trzydniowym kosztuje 43 euro, czyli upodabnia się cenowo do polskiego Pendolino – ale nawet w ostatniej chwili bywają tanie, bo bilet na jutro znów można kupić za 21,50 euro – zapewne wtedy, gdy pociąg nie jest w całości wyprzedany.
 

Z przedsprzedaży jednak nie korzystaliśmy, podróżując nieco spontanicznie i na bieżąco modyfikując plany, a przy tym jeżdżąc głównie do małych miejscowości, dlatego frecce oglądaliśmy tylko z zewnątrz. Pozostały nam pociągi regionalne i w jednym przypadku Intercity. Przykładowe dane tych pociągów:
– pociąg regionalny Rzym – Neapol: cena 9 euro, dystans: ok. 220 km, czas przejazdu: 2 h 37 min;
– pociąg regionalny Rzym – Orvieto: 7,50 euro, ok. 120 km, godzina i kwadrans;
– Intercity Potenza – Rzym: 19 euro, ok. 370 km, cztery i pół godziny.

Prawie wszystkie te pociągi (z wyjątkiem Circumvesuviany), były, według naszych kategorii, nowoczesne i wygodne; na dłuższych dystansach standard to wygodne fotele, stoliki między fotelami, kontakty, sprawne ogrzewanie/klimatyzacja, tzn. działające, lecz nie nadmiernie, oczywiście wszędzie brak przedziałów. Tylko toalety były pod względem techniki i czystości na poziomie średnim. 

Podsumowanie – ze świadomością, że poziomem kolei Włochy, licząc tylko duże kraje europejskie, na pewno ustępują Francji i Niemcom, a chyba też Hiszpanii. Jest stary rysunek Mrożka przedstawiający wóz drabiniasty z kwadratami zamiast kół. Podpis głosi: „Tysiąclecie istnienia Państwa Polskiego daje nam okazję do coraz to nowych odkryć i dociekań. Oto w Łubudkach Szlacheckich podczas kradzieży wapnia okoliczni chłopi odnaleźli zachowany w doskonałym stanie wóz prasłowiański. Pojazd posiada kwadratowe koła, co stanowi ciekawe świadectwo formy przejściowej, która zawsze była formą charakterystyczną dla naszej umysłowości”. Trudno zaprzeczyć, że po roku 89 Polska się rozwinęła, za to w dziedzinie kolei w tym czasie spieprzyliśmy sprawę jak rzadko. W stosunku do punktu, w jakim byliśmy, nie dokonaliśmy w porównaniu z krajami Europy Zachodniej postępu, tylko się zacofaliśmy.

(A z czego to wynika? Moim zdaniem z kiepskiej jakości społecznych elit = kryzysu ośrodków opiniotwórczych = nasycenia powszechnej świadomości, w tym świadomości polityków, głupotami. W latach 90. polskie elity uwierzyły, że wszystko ma na siebie zarabiać, a kolej nie może funkcjonować bez dotacji = jest nierentowna = jest przestarzała. Pogląd ten opiera się na błędzie logicznym – na przeoczeniu, że tory kolejowe to droga. (A budowa i utrzymanie dróg od zawsze należą do głównych funkcji państwa). W rezultacie środki łożone przez państwo na drogi dla samochodów nie są „dotacją”, tylko „inwestycją”, natomiast analogiczne środki dla dróg żelaznych to „dotacja”. Potem powstaje chór: kto chce być akceptowany, powtarza pogląd głoszony przez „elitę”, media selekcjonują według niego informacje. Zarazem zaniedbanie infrastruktury kolejowej (i tramwajowej) oraz brak należytego obiegu informacji poszły tak daleko, że wielu wykształconych Polaków do dziś się dziwi, słysząc, że pociąg może jechać jeszcze szybciej niż BMW. Dodatkowym czynnikiem jest duma nuworysza, powodująca, że kto posiądzie samochód, transportem zbiorowym natychmiast gardzi – z wyjątkiem samolotu, który nadal imponuje. Dobrze pamiętam pewnego polskiego biznesmena – właściwie jedynego biznesmena, jakiego blisko znałem – którego zdumiała wiadomość, że po wylądowaniu w Paryżu w dalszą drogę na rozmowę biznesową do Lyonu ma się udać pociągiem, bo to najszybsza i najwygodniejsza metoda.
Pociągiem?!... To była zapewne jedyna w jego karierze służbowa podróż pociągiem; do Krakowa, Wrocławia, Gdańska, Poznania itd. zawsze jeździł samochodem. Sądzę, że taka mentalność i związana z nią pogarda są charakterystyczne – uogólnienie jest oczywiście niesprawiedliwe wobec wyjątków – dla naszych elit politycznych, które na inwestycje transportowe patrzą według własnych upodobań i awersji. Inwestycje drogowe doceniają, samemu kochając to, co mają w garażu, natomiast kolej regionalna jest dla nich częścią rzeczywistości ubogiej, brudnawej, zziębniętej, podśmiardującej moczem i pasztetową – rzeczywistości, z której udało im się wydobyć. Jeszcze inny czynnik to nasza nieumiejętność zespołowego, konsekwentnego działania i tworzenia dużych struktur – im coś w Polsce większe, im bardziej skoordynowanych działań wymaga, tym gorzej działa. To dlatego w siatkówce czy piłce ręcznej jesteśmy w światowej czołówce, a w nogę zasiedzieliśmy się w sieni, przy stole dla pachołków. Nie wynika to z natury gry, tylko z jej masowości i z wymogów struktury organizacyjnej potrzebnej do tego, by podwyższyć poziom. Z tego samego powodu miewamy niezłą architekturę, ale urbanistyki niemal – dziś – w ogóle nie miewamy. Z tego samego powodu poszczególne nasze wojska i oddziały potrafiły świetnie się bić, natomiast pospolite ruszenie kończyło się Piławcami – itd., itp. I z tego samego powodu kiedyś we Francji zaparło mi dech, gdy wysławszy pocztą zwykły list ze Strasburga do Vézelay, mieścinki odległej o kilkaset kilometrów, odpowiedź tą samą drogą otrzymałem od listonosza NAZAJUTRZ).

A jako ilustracja do posta zdjęcie sprzed czterech lat z pociągu Palermo – Trapani. Morze za oknem miało kolor dokładnie taki jak na zdjęciu, którego nie poddałem żadnej obróbce poza wstawieniem podpisu i zmniejszeniem.

13 marca 2015

Pompeje / Segesta

Skoro byłem w Neapolu, pojechałem do Pompejów, położonych po drugiej stronie Wezuwiusza. Była już z nich pocztówka, czy raczej zestaw pocztówek – co do widocznej na nich stacji kolejowej, wypada zaznaczyć, że nie jest to stacja właściwych kolei włoskich, tylko podmiejskiej kolejki o nazwie Circumvesuviana, neapolitańskiego odpowiednika warszawskiej WKD, z tym że starszego i rozgałęzionego na kilka linii (linia do Pompejów była zelektryfikowana w 1905 roku!), a należącego do regionu Kampania. Stacji zasadniczych kolei włoskich widziałem sporo i żadna z nich nie przypominała stopniem zaniedbania stacyjki ze zdjęć – na ogół są bardzo zadbane.

Przejdźmy do sedna. Czytelnicy bloga wiedzą, że rzadko piszę o zabytkach czy innych atrakcjach z pierwszej ligi, tych najbardziej znanych i opisanych – co nie znaczy, że ich nie oglądam. Wycieczki do Pompejów nie żałuję, ale całkowicie szczerze za większą od nich atrakcję uważam neapolitańskie Muzeum Archeologiczne. Pompeje i inne lokalne wykopaliska były odkopywane od połowy XVIII wieku i systematycznie ogołacane ze znajdywanych w nich mozaik, rzeźb, malowideł, zdejmowanych ze ścian czy posadzek i przenoszonych zwłaszcza do kolekcji władców Neapolu, czyli królów Obojga Sycylii. Kolekcja ta przeszła do zbiorów obecnego Muzeum Archeologicznego, w którym co najmniej dział mozaik mnie zachwycił. W Pompejach tego wszystkiego już nie ma; poza nielicznymi wyjątkami zostały w nich tylko ceglane i kamienne mury, kolumny i bruk, uzupełnione niekiedy kopiami dzieł przeniesionych do muzeum, jak w przypadku najsłynniejszej z tamtejszych mozaik, zwanej Mozaiką Aleksandra czy też Bitwą Aleksandra z Dariuszem. O czym piszę dlatego, że to wątek warszawski – gdyż inna, lekko tylko mniej wierna kopia tej mozaiki znajduje się w naszym Muzeum Narodowym, w postaci Bitwy pod Grunwaldem niejakiego Matejki, pod względem kompozycyjnym niedaleko odchodzącej od pompejańskiego wzoru. Czego dowiedziałem się właściwie dopiero w Neapolu i Pompejach – bo wcześniej, w szkołach i na uniwersytecie nikt mnie tego nie nauczył, przynajmniej nie na tyle sugestywnie, bym to zapamiętał. A przecież wprowadzenie tej istotnej informacji daje wspaniałe perspektywy dydaktyczne, pozwalając rzutować wątki polskie – Matejkę i bitwę pod Grunwaldem – na uniwersalne: Pompeje, wulkanologię, historię starożytną itd.

W ogołoconych Pompejach jedna rzecz zrobiła jednak na mnie wrażenie. Skojarzyło mi się to z wcześniejszą o cztery lata wycieczką do Segesty na Sycylii – gdyż w obu przypadkach wrażenie wywarło na mnie to samo: nie antyczne zabytki, tylko ich położenie. Pejzaż, widok dookoła. Że blisko Pompejów jest Wezuwiusz, to było do przewidzenia; nie wiedziałem jednak, jaki jest widok w innych kierunkach.

Zatem po kolei. Pompeje, luty 2015, widok z forum na Wezuwiusz:
I wcześniejszy o czterdzieści minut (różnica światła) widok w przeciwną stronę, ze stałym bohaterem bloga biegnącym po murku:
Segesta, luty 2011, widok z amfiteatru:
I trzy widoki na świątynię:
Tak jakby starożytni, mając większe pole do manewru, ziemię jeszcze niezagospodarowaną, nie przypadkiem wybierali sobie do życia miejsca, w których sam pejzaż pozwala w każdej chwili, w każdej sekundzie czuć (...)*

* Co kto czuje, jego sprawa.

10 marca 2015

Tripperia

Miejsce tak piękne, że lepiej je opisać niż fotografować.

Od ulicy lokal ma wszerz ze dwa i pół metra. Jest to ulica-targ: są przy niej domy, kościoły, sklepy, knajpy, ale za dnia całą ulicę zajmuje targ. Lokal mieści się między warzywniakiem a frigitterią, czyli smażalnią ulicznego jedzenia.

Od lewej strony jest pół metra ściany, dalej drzwi i wysuwana pół metra w ulicę witryna na kółkach, u góry kaseton.


Na ściance po lewej na samej górze wisi klatka z białym kanarkiem. Niżej przyklejony do kafelków plakat upamiętnia zwycięstwo Napoli w finale Pucharu Włoch, 3 maja 2014, Fiorentina – Napoli 1:3. Jeszcze niżej kolejny plakat z Gonzalo Higuainem, gwiazdą Napoli. Od dolnej krawędzi plakatu do ziemi zostaje 40 centymetrów białych kafelków. 

Na prawo drzwi, wyżej kaseton z literami na białym tle:

dal 1897
Fiorenzano
Tripperia
Unica Sede
 
od 1897 
Fiorenzano 
Flaczarnia 
Jedyny Lokal

We wnętrzu na bocznej ścianie po lewej pusta drewniana ramka z szybką. Na tym samym haku co ramka wisi bawoli róg, na rogu – podkowa i różaniec z czerwonych paciorków. Niżej przyklejone do ściany trzy zdjęcia piłkarzy Napoli, wycięte z gazet. Dalej kalendarz, lodówka i zamrażarka.

W głębi otwarte drzwi na zaplecze, w nich widoczny kolejny plakat z Goranem Pandevem, piłkarzem Napoli.

Na prawo od tych drzwi wisi okrągły, plastikowy zegar. Dalej wnęka, w niej druga zamrażarka, metr nad nią metalowa półka (coś jak obudowa nieczynnego wyciągu) i kilka starych zdjęć, zapewne przedstawiających przodków właściciela lokalu. Na półce krzyż, bułka, figurka jakiegoś mnicha, ale nie ojca Pio.

Na bocznej ścianie po prawej zlew, nad nim półka z roślinami w doniczkach, podobnymi do hoi. Po ścianie wije się umocowany w wielu miejscach zielony, plastikowy wąż, prowadzący wodę do witryny. Na tej samej ścianie trzy plakaty Napoli, w tym jeden z okazji zwycięstwa nad Milanem, 3:1, 8 lutego 2014. Na prawo od witryny przy ścianie stara, wielka waga z cyferblatem i stalową misą.

Bezpośrednio za witryną stanowisko pracy: blat, nóż.

Na bocznej ściance witryny, widocznej tylko po jej wysunięciu, dwa plakaty A3 o identycznej treści. Na jednym ma ona za tło zdjęcie wiszących flaków, na drugim tło jest ciemne, gładkie, za to napisy wskazuje palcem elegancki pan we fraku i muszce. Plakat głosi:

La Trippa è…
    è buona
    è digeribile
    ha tante proteine
    non contiene colesterolo
    è magra come il pesce
Oggi scegli la trippa!

Co po polsku znaczy:
 
Flaki są…
    są dobre
    są lekkostrawne
    mają dużo białka
    nie zawierają cholesterolu
    są tak chude jak ryby
Wybierz dziś flaki!

Ale ponieważ
la trippa ma po włosku liczbę pojedynczą, przyjemniej jest tłumaczyć: Wybierz dziś flaka!

W witrynie mnóstwo stale cieknącej, zraszającej wszystko wody, plastikowy bluszcz, plastikowe brzoskwinie, prawdziwe (przekrojone) i plastikowe (całe) cytryny oraz leżące i wiszące na hakach wołowe żołądki: żwacze, czepce, księgi, przeżuwacze, uzupełnione innymi wołowymi i wieprzowymi podrobami.

Oświetlenie z kilku jarzeniówek zamontowanych pod sufitem.

7 marca 2015

Maratea

Najpierw jest stacja kolejowa położona kilkaset metrów od morza między dwoma tunelami, wykutymi czy wywierconymi w skałach.
Potem, dopytawszy się o drogę i po trzykroć upewniwszy zagadniętych miejscowych, że naprawdę chce się wspinać na piechotę, trzeba iść w górę długimi schodami, przechodzącymi czasem w wąską uliczkę i kilkakrotnie przecinającymi serpentyny szosy. Po mniej więcej pół godzinie wchodzi się do miasteczka.
Na głównym placyku, jednym z dwóch, można coś zjeść i napić się kawy. Placyk ma kształt trójkąta. Jeden jego wierzchołek:
Drugi:
Trzecia strona:
Jest środek lutego, dwanaście czy piętnaście stopni, świeci słońce. Turysty nie ma poza nami ani jednego, bo to wszak luty, czyli zima. Młodzieniec dobrze znany stałym czytelnikom ma okazję pobiegać po wąskich uliczkach, słuchając w nich brzmienia własnych kroków.
Nabiegawszy się, ruszamy dalej, w kierunku Chrystusa, który góruje tu nad miastem, jak w Rio i Świebodzinie, oraz nad zatoką, jak w Rio.
Jesteśmy coraz wyżej, zatem otwierają się coraz szersze widoki. Zamiast sklejać panoramę, podaję ją w postaci czterech kolejnych kadrów, od lewej do prawej. Piąty, a właściwie trzeci kadr, środkowy, opuszczam, gdyż było w nim tylko morze, niebo i słońce, sfotografowane niekorzystnie całkiem en face.
Chrystus jest dość wysoko, bodaj 643 metry nad poziomem morza – co w tym wypadku jest naraz wysokością bezwzględną i względną. Jako wysokość względna to sporo więcej niż różnica poziomów między Wodogrzmotami Mickiewicza a początkiem Doliny Pięciu Stawów, więc spacer w pełni zasługuje na miano wycieczki górskiej. Idzie się dość długo, głównie ścieżką, ale chwilami szosą doprowadzoną prawie do Chrystusa, która na wirażach zawieszonych kilkaset metrów nad morzem zyskuje nieco szalony charakter.
Gdy dochodzi się na samą górę, gdzie stoi nieduży kościół, mający godność bazyliki i w najstarszych partiach średniowieczny, co wszakże w tych okolicach jest banałem, okazuje się, że ostatnie trzydzieści metrów podejścia do Chrystusa jest zamknięte i zagrodzone, trzej robotnicy nieśpiesznie układają tam właśnie nowy bruk. Co za tym idzie, nie można zrobić panoramy na wszystkie strony. Można spojrzeć z góry na miasteczko.
A w drodze powrotnej jeszcze raz popatrzeć w dół przez pozostałości jakichś umocnień.
Po powrocie do miasteczka okazuje się, że nie sposób w nim dostać szklanki wody ani kęsa bułki, jest bowiem wpół do piątej po południu, zatem trwa jeszcze przerwa obiadowa, rozpoczęta w okolicach pierwszej. Po kwadransie oczekiwania otwiera się jednak wędliniarz, robiący na poczekaniu świeże kanapki, a o piątej drzwi odmyka sklep ogólnospożywczy, na wyrost zwany tu supermarketem. Bar wciąż jest zamknięty na głucho, zapewne życie wróci do niego o szóstej. W drodze powrotnej do stacji jeszcze widoki ze schodów na morze. 
Nadmorskie miasteczko Maratea, liczące około pięciu tysięcy mieszkańców, oddalone od Neapolu w prostej linii około stu pięćdziesięciu kilometrów (ale miejscowe ukształtowanie terenu w praktyce wyklucza wszelką linię prostą) i skomunikowane z nim dziennie kilkunastoma pociągami (bo ciemni i leniwi Włosi nie nauczyli się jeszcze, że nowoczesność i kapitalizm wykluczają kolej regionalną), dało mi okazję do którejś już – kilkudziesiątej – konfrontacji z pejzażem południowoeuropejskim, śródziemnomorskim – choć jeśli liczyć tylko miejsca położone nad samym morzem, to liczba ta spada do jednocyfrowej. Uczucia obecne we mnie podczas tych konfrontacji są wielorakie. Na jednym biegunie to dzięki składane Panu Bogu za to, że pozwala mi oglądać te cuda. Na drugim biegunie – na przykład uczucie głębokiego poniżenia na myśl o tym, że wszyscy Polacy tłoczą się, by oglądać Tatry (które kocham całym sercem). Prawda jest okrutna: jesteśmy krajem głównie płaskim, pod względem pejzażu mało urozmaiconym i efektownym. Ponadto dziwna strefowość polskiego pejzażu powoduje, że w zwykłym odczuciu Polaków spotkanie wysokich gór z morzem jest wbrew naturze. Tymczasem południe i północ Europy są tak właśnie zbudowane: skaliste góry schodzące do morza są tam widokiem równie pospolitym jak u nas płaskie pole i sosnowy las.

A jeśli chodzi o to konkretnie miejsce, o Marateę – spytałem kiedyś, albo może słuchałem, jak ktoś inny pyta pewną przyjaciółkę oblataną w temacie Włoch, które zjeździła wte i wewte: gdzie we Włoszech jest pusto i nic nie ma, gdzie nie ma zabytków, atrakcji ani turystów? No nie wiem, chyba w jakiejś Bazylikacie – odpowiedziała. – Tam nikt nie jeździ, bo nie ma po co. Na zdjęciach w tym poście jest ta właśnie Bazylikata: ten właśnie region, w którym nic nie ma i dokąd jeździć nie ma po co.