17 września 2015

Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu o poranku?...

...jest tak czysto i miło, chce się kimnąć pod ścianką.
W zabytkowy budynek wstawione jest nowe przejście na perony ze stali corten. Tymże metalem wykończony jest daszek nad wejściem:
Wnętrze nie jest za piękne, ale ostały się przyjemne słupy:
Przód. To, co wisi na rogu, to szyld poczty, który nie jest ordynarnym czerwonym kasetonem:
Obok jeszcze jedno przejście ze stali corten. W tle – regionalne EN57, model z roku 1962:
Naprawdę tam przyjemnie, ciepło, słońce świeci. Być może Kult znakomicie się przysłużył Kutnu swą wiekopomną piosenką, przyczyniając się do dzisiejszego zadbania. 

Opisywałem na blogu dworce-ruiny, więc uczciwość nakazuje i dworzec w Kutnie pokazać. Kontrast tych ruin i tego Kutna wpisuje się w polemikę pod hasłem Polska w ruinie, która jakiś czas temu przetaczała się gwałtownie przez internet. Ostatnio przycichła – dwa czy trzy tygodnie życia to jak na internet i tak wynik matuzalemowy. Polemikę tę można, wydaje mi się, podsumować maksymą równie prawdziwą co banalną: punkt widzenia zależy od punktu siedzenia (pomijam uproszczenie właściwe obu stanowiskom: Polska kwitnie / Polska się wali – uproszczenie do postaci partyjnego szyldu). 

Pozostając przy kolei, ku memu zdziwieniu jednym z głównych tematów tego bloga (dopóki go nie pisałem, nie wiedziałem, jak lubię pociągi) – ten dychotomiczny podział na dwie Polski pokrywa się w zasadzie z zasięgiem tzw. pendolinizacji, czyli nie samego pendolino, lecz w ogóle modernizacji wyspowej. Kutno jest na tej mapie szczęśliwie położone. To węzeł kolejowy na magistrali Warszawa – Poznań – Berlin, w którym stają też wszystkie pociągi łączące Warszawę z Toruniem, Bydgoszczą, Szczecinem. A także z Płockiem – drugim co do bogactwa i trzecim co do wielkości miastem województwa mazowieckiego, podobnie jak miasto co wielkości drugie – Radom – nie mającym ze stolicą połączenia kolejowego innego niż częściowo jednotorowe. 

Przyjmijmy – jest to założenie dość grube, ale w jakimś stopniu uzasadnione – że pod pojęcie Polski pendolinizowanej podpadają wszystkie stolice województw, licząc ich w sumie dwadzieścia, bo dwa województwa mają stolicę podwójną, a Trójmiasto wliczamy całe (Sopot z pewnością nie jest Polską B). Z lubą nutą maniactwa dokonałem prostego obliczenia: w tych dwudziestu stolicach mieszka łącznie nieco mniej niż osiem milionów egzemplarzy polskiego narodu (dokładnie 7 mln 957 tys.), co znaczy, że w innych ośrodkach – na ogół mniejszych, z wyjątkiem Londynu, Dublina itd. – mieszka ich około trzydziestu milionów. Z tych trzydziestu około 2 mln 800 tys. przypada na byłe miasta wojewódzkie, a około 7 mln 600 tys. na inne miasta powyżej 20 tys. mieszkańców – na miasta o skali od Hajnówki (21 tys.), Andrychowa (21 tys.) czy Tomaszowa Lubelskiego (20 tys.) po Inowrocław (75 tys.), Ostrowiec Świętokrzyski (72 tys.) czy Stargard (69 tys.), nie mówiąc o aglomeracji śląsko-zagłębiowskiej (Sosnowiec – 210 tys.). Te właśnie dwie kategorie – byłe miasta wojewódzkie oraz inne małe i średnie miasta – w ostatnich dwóch dziesięcioleciach są w dziedzinie kolei najbardziej stratne; bardzo często zostawały jej całkowicie pozbawione, z wyjątkiem miast położonych na magistralach, jak Kutno. I z dwoma przeciwnymi przykładami Włoszczowy i Opoczna, do których można na kredyt doliczyć Kartuzy. 2 mln 800 tys. + 7 mln 600 tys. =  10 mln 400 tys, co jest liczbą przerastającą pendolinizowane (realnie lub potencjalnie, jak Białystok czy Olsztyn) wojewódzkie 7 957 tys. w mniej więcej tej samej proporcji, w jakiej PiS pokonuje dziś w sondażach koalicję PO-PSL. Oczywiście nie ma tu żadnej zależności poza arytmetyczną analogią. Zwiedzajcie Kutno!

7 września 2015

[...]

Gdyby to było dwa lata temu, kiedy miałem zapał, walnąłbym parę kilo tekstu, a teraz nawet tytułu nie chce mi się wymyślać dla tego posta. Szara cegła... szare komórki... kolorowy świat... nic sensownego mi do głowy nie przychodzi. Chodzi zaś o to, że nowo mianowany Uniwersytet SWPS, być może z okazji tego awansu na uniwersytet, przerabia dotychczasową swą elewację z szarej cegły na nowocześniejszą ze styropianu. Swą elewację – to znaczy elewację przedwojennych zakładów Szpotańskiego. Front od Chodakowskiej już dawno przerobili, ale tyły od Gocławskiej – to była do niedawna jedna z fajniejszych architekturek w Warszawie, chyba największa masa szarej cegły do objęcia naraz wzrokiem. Choć byłem tam w ostatnich latach tysiąc razy, nie zrobiłem prawie żadnego zdjęcia, bo mi się zawsze wydawało oczywiste, że to chroniony zabytek, że nie ma czego fotografować, wszystko skatalogowane, opisane, ofotografowane i zarejestrowane. Nie pierwszy i nie ostatni raz myliłem się w swym postrzeganiu świata. Zdjęcia poniższe zrobiłem 29 sierpnia – bardzo możliwe, że do dziś tej wzniosłej ślepej ściany już nie ma, tzn. jest – na gładko.
Czego nie rozumiem, to że mistrzowie z SWPS, jak widać na zdjęciach, nie wszędzie walą styropian – to zrozumiałe – ale tam, gdzie go nie walą, malują szarą cegłę na biało. Przecież nawet z ekonomicznego punktu widzenia łatwiej byłoby postąpić odwrotnie: cegłę zostawić szarą, a na styropian położyć szary tynk. Inną rzeczą, której można by nie rozumieć, jest to, że tej rzezi zabytku dokonuje, było nie było, uniwersytet – ale to akurat rozumiem doskonale. 

Ech, można by z tej okazji napisać coś jeszcze ogólnie o Kamionku... w stylu epitafium... ale...