26 czerwca 2015

Budżet partycypacyjny – dzień ostatni

W przedostatnim dniu głosowania na budżet partycypacyjny taka mi przyszła do głowy refleksja: przyjdzie dzień, gdy rowerzyści będą mieli w alei Jana Pawła dziesięć pasów – a dla tych w samochodach* zrobimy obok ścieżkę**.

* Kontrowersje u opinii publicznej wzbudzi wypowiedź wiceprezydenta miasta:
Warszawa to nie wieś, żeby po niej samochodem jeździć.
 
** Nie będziemy mściwi. Ścieżka nie będzie z kostkibauma ani nie będzie dwa razy zmieniała strony ulicy, zmuszając zawsze do podwójnego czekania na światłach, jak dzisiejsza ścieżka rowerowa w JP2 na północ od alei Solidarności. Zresztą w ogóle świateł już nie będzie, wystarczą wyniesione przejścia i progi, a ostańcem kostkibauma będzie spacerniak na Rakowieckiej.

14 czerwca 2015

Opoczno – Krężel, 7 VI 2015

Blog nieco zamarł, ożyły za to wycieczki rowerowe – sprzyjają im długie dni i ciepła pora. A skoro wycieczki robię – mogę je tu czasem opisać, jak już zrobiłem w przedostatnim poście. Tym razem opis ma charakter prawie dziennika, łączy go w całość tylko miniona niedziela i geografia ojczyzny, po której wiozły mnie rower i PKP – oczywiście z bogactwa przejawów ojczyzny wybieram, jak każdy, to, co mnie akurat zainteresowało.

Tamta niedziela zaczęła się o 5:13 na peronie Warszawy Wschodniej, gdzie miałem wsiąść do pociągu TLK mknącego centralną magistralą w kierunku na Kraków. Dostanie się do pociągu nie było całkiem proste, ale darujmy sobie milionowy opis perypetii spowodowanych niezdolnością polskich kolei do punktualności oraz przystępnej i ścisłej informacji; w każdym razie gdy wreszcie znalazłem się w wagonie, okazał on się nowy, czysty, pachnący i niemal pusty, czyli idealny do podróży.
W niskim, choć już od godziny wzeszłym słońcu pożegnałem Warszawę, symbolizowaną na zdjęciu przez dwie pały wychylające się znad tłucznia, by po jakże krótkiej półtorej godzinie wysiąść na pierwszej za Warszawą stacji Opoczno Południe. Stacji tej warto się przyjrzeć, bo jest ona przejawem pozytywnych zmian na kolei. Otwarto ją dla ruchu pasażerskiego ledwie pół roku temu, naśladując model Włoszczowy; wcześniej pociągi tylko tędy przemykały. (Swoją drogą, ciekawe, ilu wytrwałych antyfaszystów po dziesięciu latach nadal sądzi, że otwarcie stacji we Włoszczowie to głupota, za wyłączny argument mając polityczną przynależność pomysłodawcy). Proszę, oto jedyny peron i jedyna wiata:
Ze stacji udałem się do miasta z myślą o zobaczeniu rynku. Zanim tam dotarłem, trafiłem niechcący w okolice starej stacji Opoczno, położonej na linii kolejowej prostopadłej do CMK. Stacja ta po kilkuletniej przerwie jest dziś czynna, odjeżdża z niej całkiem sporo pociągów głównie do Koluszek, a także do Łodzi i Tomaszowa, lecz budynek jest zamknięty.
Opoczno kojarzy się z ceramiką – to tu powstawały kiedyś gorseciki, a później standardowe płytki obecne w zgoła każdym peerelowskim bloku – żadnych wydarzeń ceramicznych jednak nie dostrzegłem, za to tuż obok dworca zamajaczyła mi maniacka elewacja w innej technice:
Jadąc przez Opoczno do rynku, dziwiłem się przede wszystkim rozległości tego miasta. Poruszałem już na blogu temat nadzwyczajnej w porównaniu z Europą Zachodnią rozległości terytorialnej dużych polskich miast, mającej przyczynę w peerelowskiej polityce administracyjnej czy też urbanizacyjnej. Przykładowe Opoczno nie jest jednak miastem dużym – liczy 20 tysięcy mieszkańców. Stacja Opoczno Południe dobudowana do mijanki na CMK leży już poza miastem, ale blisko jego obrzeży; nieopodal stacji wjeżdża się w rejon półmiejskich domków, a kilometr czy dwa dalej już na zwykłą miejską ulicę. Do rynku ze stacji jedzie się jednak całe osiem kilometrów, z tego pięć przez właściwe miasto; to przecież potworna odległość, równa (te pięć) połowie średnicy Paryża, wynoszącej około kilometrów dziesięciu. Zdaje się, że w tym rozlazłym kształcie miast i wsi ulicówek odbija się po prostu pierwotny charakter naszej cywilizacji, w punkcie wyjścia zdecydowanie bardziej koczowniczej niż cywilizacja romańska i germańska, a więc lepiej się czującej we wzorze przestrzennym luźnego obozowiska.

Kiedy kwadrans po siódmej dotarłem wreszcie do rynku, a ściśle – przed kościół stojący tuż za jego narożnikiem, rozdziawiłem gębę z poczuciem znalezienia się w świecie pięknym, bajkowym. Kościół wielki, jak mi się zdało – barokowy, choć z dwudziestowiecznymi rzeźbami na fasadzie (wśród nich z papieżem w różowym medalionie nad wejściem), w całości zbudowany z kamienia; podobnego chyba nie widziałem. Przed kościołem – kwadrans po siódmej rano – chodniki zastawione truskawkami i obwarzankami. W kościele trwa różaniec i jest już tłum, na mszy o 7.30 kościół będzie pełny. 
Zwróćmy uwagę: z perspektywy młodego warszawiaka należącego do szeroko rozumianej inteligencji (z perspektywy tzw. młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków) ten świat – kościół wypełniony po brzegi na mszy o siódmej trzydzieści w zwykłą niedzielę, a nawet na wcześniejszym różańcu, chodniki pełne obwarzanków (do tego w omawianym przypadku sezonowe truskawki i kamienny barok) – jest prawie tak egzotyczny jak obrzędy w tybetańskiej świątyni, prawie tak bajkowy jak rzeczywistość z wioski hobbitów. Tyle że ci młodzi warszawiacy o tym nie wiedzą, dlatego większym zainteresowaniem darzą zwykle hobbitów i Tybet. Truskawki i obwarzanki złożyły się na moje śniadanie, zostawmy je jednak, skupiając się na kościele, który mnie, nie ukrywam, zrobił w balona.
Kościół ten pochodzi z późnych lat 30. XX wieku, jest dziełem krakowskiego architekta Jerzego Struszkiewicza – czyli jest to neobarok, w dodatku neobarok, literalnie biorąc, postmodernistyczny, skoro powstał już po wybuchu modernizmu. Budowę przerwaną przez wojnę ukończono pod koniec lat 40. Po freskach w monumentalnym wnętrzu widać, że są dwudziestowieczne, są też jednak wsteczne – nic nie stoi na przeszkodzie, by zdobiły czy też szpeciły wnętrze kościoła prawdziwie” barokowego.

Najstarszą częścią kościoła jest boczna kaplica będąca w istocie prezbiterium dawnego gotyckiego kościółka – tym razem prawdziwie gotyckiego. We wnętrzu jest nieciekawy poliptyk z Matką Boską Częstochowską wstawioną w główną kwaterę, ale są też nagrobki – których nie wypadało mi fotografować pośród modlącego się ludu.
Truskawkowo-obwarzankowe śniadanie zjadłem w towarzystwie meneli na pobliskim rynku, całkowicie zadrzewionym. Wśród czytelników są zwolennicy tego sposobu zagospodarowania rynków – drzewa i menele odpoczywający w ich cieniu – zatem specjalnie dla nich rzut oka w cztery strony z okolic centralnej fontanny:
Dalszą część dnia wypełniły mi następujące widoki: bardzo dużo zieleni wszędzie poniżej linii horyzontu, na polach zielonego o tej porze owsa, zielonego żyta, jęczmienia, pszenicy, kukurydzy, czasem w lasach, czasem wśród innych upraw, które nie zawsze umiem nazwać. Zieleń w sadach, w które na północ od Nowego Miasta rowerzysta pogrąża się na kilkadziesiąt kilometrów jak w zaczarowany ogród. Między tą zielenią trochę błękitu, fioletu, czerwieni i żółci – chabry, maki, czasem jeszcze rzepak; w królestwie kwiatów moje możliwości nazewnicze jeszcze się zmniejszają. Dużo asfaltu, w zasadzie nigdy nietkniętego białą farbą – linie wymalowane pośrodku drogi są podstawowym kryterium nieprzydatności do przyjemnej jazdy na rowerze, te drogi, na których malują linie, są już wystarczająco szerokie, by samochody uprzykrzały na nich życie. Trochę szutru, piachu, żwiru. Na jezdniach bardzo dużo martwych zwierząt, gdyż młodociane, niedoświadczone pokolenia licznie obłażą drogi o tej porze roku – między innymi cztery martwe krety, dwie myszy, jeden jeż oraz niezliczone ptaki głównie z rodziny drozdowatych (inne jakoś sprawniej umykają samochodom). Krety w realu wyglądają całkiem jak krecik z kreskówki, tyle że te cztery były lekko okrwawione i martwe. Z ptaków żywych – prócz licznych gawronów, szpaków, pliszek, trznadli, kwiczołów, sójek, kosów, sikorek, skowronków również jeden dzięcioł zielony i pisklę lelcze wygrzewające się na środku drogi, do tego kilka niezidentyfikowanych drapieżców, mało jaskółek i wróbli. Fotografować tego nie ma jak, trznadle zmykają sprzed obiektywu, martwe krety przybierają nieestetyczne pozy, chabry są w kółko takie same. 
Zresztą mniej więcej w połowie wycieczki rozładowała się bateria w niemłodym już aparacie, co mi oszczędziło dalszego zastanawiania się, co by tu sfotografować. Z wcześniejszej drogi mam jeszcze kilka migawek. W Drzewicy o dziesiątej rano był, oprócz zaskakująco wielkiej ruiny zamku, gotycki kościół, znów wypełniony ludem i mszą:
I tam były nagrobki, tym razem na zewnątrz – ich zanikająca postać jest wspaniałym symbolem:
I tam był pomnik papieża, darujmy mu jednak fotografię; i tam był doszczętnie zadrzewiony rynek, na który sprzed kościoła spogląda Nepomucen:
Kolejnym przystankiem ze wspaniałym kościołem wypełnionym ludem i mszą był Klwów. Kościół tym razem niemal wszechstylowy, z częścią prawdziwie-gotycką, częścią neorenesansową, dwudziestowieczną, i innymi jeszcze częściami.
W Nowym Mieście nad Pilicą w pierwszej napotkanej restauracji regionalnej pizzerii zjadłem obiad. Poprzednią pizzę – w publicznej gastronomii dziś to polskie danie narodowe – jadłem w Neapolu; była, nie sposób zaprzeczyć, lepsza, a w dodatku tańsza. Ta z Nowego Miasta (Nea Polis znaczy dokładnie to samo!) nie była jednak zła – w każdym razie nie była przesolona, co jest zmorą rodzimych pizzerii. W Nowym Mieście ponadto sfotografowałem dwa obiekty. Pierwszy to rynek, zajęty tu wyjątkowo nie przez drzewa, lecz przez dworzec PKS:
Zainteresowanie drugim obiektem wynika z faktu, że blog niniejszy jest blogiem warszawskim. Przez dziesięciolecia do Nowego Miasta dojeżdżała z Warszawy kolejka wąskotorowa przez Piaseczno i Grójec. To była od 1924 roku stacja końcowa – Nowe Miasto – drugi koniec zaś był w Warszawie w różnych miejscach, bo stacja docelowa tej kolejki się przemieszczała; od otwarcia linii w roku 1898 (początkowo tylko do Piaseczna) znajdowała się na placu Unii, czyli przy ówczesnych rogatkach, potem, gdy w latach 30. zaczęto wyrzucać wąskotorówki z miasta, w kilku miejscach przy Puławskiej, wreszcie stacją tą stał się Dworzec Południowy – i tak było do roku 1968, gdy linię zaczęto sukcesywnie zamykać i likwidować. Do roku 1988 kolejka jeździła z Nowego Miasta do Piaseczna, do 1991 z Piaseczna do Grójca. Dziś na tym ostatnim odcinku jeździ kolejka turystyczna, reszta linii nie istnieje, torów nie ma. W Nowym Mieście został budynek stacji. Przyjmijmy, że jest on w zasadzie częścią Warszawy, warszawską wypustką; niewidzialną, zdematerializowaną, lecz przecież wciąż istniejącą w duchu linią jest połączony z placem Unii Lubelskiej i z Dworcem Południowym, istniejącym równie idealnie. Pasażerowie wychodzący ze stacji metra Wilanowska, wysiadający tam z Polskiego Busu lub wsiadający w 710 do Konstancina przez Mirków, patrząc na okolicę, wiążą w duchu sznur, choć o tym nie wiedzą, łączący ich z tym budynkiem w Nowym Mieście:
Peron, miejsce po torze:
W tym właśnie miejscu po torze w zasadzie rozładował mi się aparat. Potem ożywał jeszcze na krótko – tyle by zrobić jedno, dwa zdjęcia. Dzięki temu udało mi się jeszcze zapamiętać fasadę zdumiewającego kościółka w Błędowie, dzieła Koszczyc Witkiewicza:
Do środka wejść nie mogłem, bo dotarłem tam w martwej kościelnej porze między obiadem a wieczornymi nabożeństwami i mszą. O siódmej wieczorem rowerowa część wycieczki dobiegła końca na stacji PKP Krężel, skąd pociąg Kolei Mazowieckich sprawnie, punktualnie, tanio i w półtorej godziny dowiózł mnie do Warszawy Stadion. Przed zmrokiem zdążyłem jeszcze kupić na Francuskiej zasłużone pedałowaniem piwo i zjeść mrożony jogurt. Letnie przesilenie równo za tydzień, w niedzielę 21 czerwca. Jeśli mamy jakieś plany na lato, nie zwlekajmy.