22 grudnia 2013

Ronchamp (Kościoły współczesne z sensem, odcinek specjalny)

Na święta odcinek specjalny cyklu o kościołach współczesnych z sensem. Pisząc w blogu o miejscach, budynkach, kościołach, raczej nie zajmuję się obiektami bardzo szeroko znanymi, jak na przykład Wawel, Pałac na Wodzie, Tęcza na placu Zbawiciela itd. Nie żebym uważał, że są całkiem nieciekawe – są już jednak opisane dość dobrze, na pewno lepiej, niż ja bym zdołał. Kaplica w Ronchamp należy do tej właśnie kategorii – jest to, sadzę, najsłynniejszy i najbardziej emblematyczny – w skali świata – kościół nowoczesny, modernistyczny. Z drugiej strony, jest to obiekt położony poza zwykłymi szlakami turystycznymi, na uboczu, w związku z tym odwiedzany, myślę, rzadko jak na swą sławę. Ponieważ kilka lat temu – dokładnie zimą roku 2008, było to w styczniu lub może na początku lutego – tam dotarłem (zresztą koleją, dodaję w nawiązaniu do poprzednich postów), wrzucam zdjęcia, ale wbrew swym zwyczajom komentarz ograniczam do minimum.

Moja ogólna opinia o Le Corbusierze – a właściwie o całej formacji, której jest on symbolem, bo jego własnych dzieł teoretycznych i praktycznych prawie nie znam – pokrywa się ze strofą czy też wierszykiem Josifa Brodskiego, którego nauczyłem się kiedyś z tego powodu na pamięć – cytuję też z pamięci, nie pamiętając tytułu (przekład zapewne Barańczaka):

     Południe. Lipiec. Kapią wafle
     na czyjeś spodnie. Gwar dziecięcy wokół.
     Gdzie spojrzeć, rosną bryły nowych bloków.
     Le Corbusiera to łączy z Luftwaffe,
     że i on działał z werwą, bez ogródek
     na rzecz przemiany oblicza Europy.
     O czym zapomną gniewne cyklopy,
     tego dokończy wesoły ołówek.

Nie widziałem Jednostki Mieszkaniowej w Marsylii, ale widziałem Superjednostkę w Katowicach. Mam dla niej w pokornym darze pięknego, ozdobnego ptaka – pawia, okaz wyjątkowy, bo maści jednolicie szarej, nieco chorobliwie spienionej. Żywe pragnienie mordu budzi też we mnie corbusierowski Plan Voisin dla Paryża, a to dlatego, że mieszkam w Warszawie, gdzie pokrewne plany udało się, w przeciwieństwie do Paryża, zrealizować. Tyle na ten temat, Ronchamp to jednak co innego.

Dane podstawowe: 
obiekt: kaplica Notre-Dame-du-Haut (coś w rodzaju: Matki Boskiej Górnej)
miejsce: Ronchamp, Francja
data budowy: 1950–55
architekt: Le Corbusier
materiał: beton, kamień odzyskany z kaplicy zburzonej w tym miejscu podczas II wojny, tynk.

Zdjęcia to skany z czarno-białego negatywu. Na początek widok z dołu, z miasteczka Ronchamp. Kaplica to kształcik pośrodku kadru, trochę na lewo od słupa.
Wbrew nazwie knajpy nie jest to Alzacja, tylko Franche-Comté. Droga prowadząca z miasteczka do kaplicy:
Widok na miasteczko z parkingu na zboczu poniżej kaplicy. Według rozpiski na drzwiach neogotyckiego kościoła parafialnego, widocznego na zdjęciu, były w nim dwie msze w miesiącu, z tego jedna po polsku.
(Jakaś uparta turystka nie chciała mi wyjść z kadru). Kaplica od południowo-wschodniego narożnika i od strony południowej, z której jest najczęściej fotografowana:
Strona wschodnia z ołtarzem polowym (kiedyś było to miejsce pielgrzymek):
Strona północna, chyba najrzadziej fotografowana, i zachodnia z gargulcem odprowadzającym deszczówkę z dachu:
Wnętrze.
Na drugim ze zdjęć wnętrza widoczny jest betonowy konfesjonał (wygląda na zdjęciu jak sześcian z krzyżem, choć w istocie nie jest sześcianem, po bokach są wnęki z klęcznikami, jak to w konfesjonale). Warto zwrócić uwagę na ambonę, świadczącą, że ten arcynowoczesny kościół jest jeszcze przedsoborowy. Są zresztą także – inny element przedsoborowy – ołtarze boczne w kaplicach pod wieżami; ich dobrych zdjęć nie mam z powodu trudnego światła. W oknie nad ołtarzem stoi widoczna też z zewnątrz figura Matki Boskiej. Okienka w głębokich otworach w południowej ścianie są w większości przezroczyste, niektóre jednak kolorowe, w barwach podstawowych – żółte, czerwone, zielone. Ostatnie zdjęcie ma oczywiście większy kontrast światła i cienia, niż to się widzi w rzeczywistości:
Czytelnikom życzę szczęśliwych świąt i wesołego nowego roku. Kolejne wpisy w styczniu.

19 grudnia 2013

Stacja Goczałkowice-Zdrój 3/3: okolica (Linia 139, odc. 5)

Dworzec w Goczałkowicach-Zdroju – ów tajemniczy zameczek z niepamiętnych czasów, ślad jakiejś wcześniejszej, obcej cywilizacji – albo też, by pozostać bliżej rzeczywistości: ta półruina z pustakami, paździerzem i blachą w oknach, nad którymi wisi zardzewiały orzeł bez korony, witająca przybyszów i kuracjuszy od frontu napisem „oc wice zdrój”, od tyłu „skonek to cipa” – jest jedną z najładniej położonych stacji kolejowych w Polsce. Z góry wygląda to tak:
Jedynką oznaczyłem stację. Na jej wysokości tory biegną już siedmiusetmetrową groblą, dzielącą na dwie części ogromny staw, który – wiedzą o tym czytelnicy komentarzy do poprzednich postów – wielu podróżnych bierze za Jezioro Goczałkowickie, dużo jeszcze większe, a położone kilka kilometrów dalej na zachód. Zarazem stacja leży na skraju parku oddzielającego ją od pozostałej zabudowy uzdrowiska – z okien pociągu wygląda to, jakby dworzec stał na odludziu między wodą a lasem, gdy w istocie od głównej promenady uzdrowiska dzieli go w prostej linii 300 metrów. Na mapie powyżej dwójka oznacza placyk z fontanną przed dawnym hotelem Kaiserhof, obecną siedzibą zarządu uzdrowiska, który można z grubsza uznać za jego centrum.

Kolejna mapa w większej skali. Trójką oznaczyłem zachodni kraniec Jeziora Goczałkowickiego; wzdłuż Wisły, oznaczonej czwórką, ciągnie się kompleks stawów, których na zdjęciu widać w sumie około dziesięciu. Między Stawem Maciek Duży, tym przy samych torach, a kolejnym na zachód stawem Zabrzeszczakiem jest ładny liściasty las. W prawym dolnym rogu widać fragment Czechowic-Dziedzic (okolice kopalni Silesia), na północ od Maćka – prawie całe Goczałkowice. Piątką oznaczyłem dla porządku stację Goczałkowice, kolejną za Goczałkowicami Zdrojem w kierunku Pszczyny – przyjdzie dzień i na jej opis.
Popatrzmy na obrazki z ziemi, mając w pamięci cytowanego w poprzednim poście gminnego urzędnika, który nie ma pomysłu, no co budynek dworca mógłby się przydać. („Restauracje mamy, pensjonaty też. Może wypożyczalnia lornetek?”). Dwa kolejne zdjęcia robiłem tuż przed zmierzchem. Widok na budynek stacji, przejście przez tory i staw:
Bliżej:
Stojąc na torach, tuż obok dworca widzi się parkową aleję prowadzącą do ulicy Uzdrowiskowej, czyli wspomnianej promenady:
Tym razem dworzec jest kilkanaście metrów na prawo od fotografującego:
Widok w przeciwną stronę zza torów. Cały brzeg stawu porośnięty jest drzewami; wzdłuż brzegu prowadzi droga, wspaniały szlak spacerowy, którym przez las i wzdłuż kolejnego stawu można iść aż do Jeziora Goczałkowickiego i dalej. (Jezioro to, jako główny zbiornik dla wodociągów aglomeracji górnośląskiej, jest objęte zakazem wstępu do wody, wolno jednak np. łowić ryby; wolno spacerować). W pogodny dzień z tej drogi widzi się na horyzoncie, po drugiej stronie stawu, grzbiety Beskidów; mgiełka nie pozwoliła mi tego sfotografować.
Idąc tą drogą od końca stawu Zabrzeszczaka, przekonałem się, że jest ona – w połowie października – licznie uczęszczana przez kuracjuszy i innych spacerowiczów, a także przez rowerzystów.

Spójrzmy teraz, jak stacja Goczałkowice-Zdrój jest skomunikowana ze światem. W aktualnym rozkładzie Kolei Śląskich staje na niej dziennie – jeśli dobrze policzyłem – 26 pociągów z Katowic i 25 pociągów do nich. Pociągi z Katowic jadą w większości przez Bielsko-Białą i Żywiec do Zwardonia (11) bądź tylko do Żywca (8) bądź też tylko do Bielska (dwa); pięć pociągów za Goczałkowicami opuszcza linię 139 i jedzie przez Skoczów i Ustroń do Wisły. Nie wymieniam połączeń incydentalnych, jak jeden dziennie pociąg z Wodzisławia.

Pierwszy pociąg z Katowic jest na miejscu o 4:24, ostatni o 23:49; w odwrotną stronę odjazdy odpowiednio o 4:30 i 22:55. Do dworca głównego w Katowicach pociąg osobowy z Goczałkowic-Zdroju jedzie około 45 minut, do Bielska-Białej Głównej niecałe 25 minut. W zasięgu krótkiej podróży pociągiem, w przypadku Bielska niemal identycznej jak przejazd warszawskim metrem z Kabat do Centrum (21 minut), w przypadku Katowic – porównywalnej z czasem przejazdu całej pierwszej linii metra (39 minut), są więc dwie spore aglomeracje. Ściśle biorąc, Katowice są głównym miastem największej aglomeracji w Polsce, aczkolwiek czas i wygoda dojazdu z Gliwic czy Bytomia byłyby odpowiednio gorsze. Bielsko-Biała liczy 175 tysięcy mieszkańców, co też nie jest mało.

Wróćmy do zdjęć i zajrzyjmy choć na chwilę do uzdrowiska. Jest ono skromne; ot, kilkaset metrów ładnie utrzymanego deptaka, dwa szpitale, trochę sanatoriów, kilka zabytkowych budynków dawnych pensjonatów czy kurhausów, parę bloczków. Są jednak, jak to w uzdrowisku, kawiarnie i restauracje; jest sprzedaż naręczna ciuchów i budki z pamiątkami; są kuracjusze. To fontanna oznaczona dwójką na pierwszej mapie:
Podobnie jak w Kobiórze można tu znaleźć architekturę niby zwyczajną, lecz mającą pewną lokalną specyfikę:
Oba te budynki pierwotnie były pensjonatami, czy raczej, sądząc z kształtu – restauracjami z pensjonacikiem; dziś służą różnym celom, czekając chyba na lepszy los. Jeśli ktoś ma gust bardziej modernistyczny – ten budynek szpitala, w którym parter jest dziwnie niezgrany z resztą, nadbudowaną chyba nad czymś starszym, pochodzi z końca lat 30.:
Co, za mało nowocześnie? Proszę bardzo, można w Goczałkowicach-Zdroju znaleźć i powojenny modernizm:
Kto chce się dowiedzieć więcej, poza zwykłymi narzędziami może zajrzeć na stronę z goczałkowickimi wczoraj-i-dzisiami.

Podsumujmy. Trudno, naprawdę trudno zrozumieć, dlaczego tak trudno znaleźć jakąś funkcję dla tego pięknego – w wyobraźni – dworca. Miejsce na spacerowym szlaku, malownicze, świetnie dostępne, w uzdrowisku, którego szpitale i sanatoria zapewniają całoroczną obecność kuracjuszy... Jeśli nie dworzec, jeśli nie branża gastronomiczna albo i hotelowo-gastronomiczna – do niedawna w budynku dworca były przecież mieszkania – wiedząc, ilu jest maniaków kolei, sądzę, że i na nocleg z widokiem na tory, pociągi i staw znaleźliby się chętni – to choćby widoczna z okien pociągu wypożyczalnia lornetek, a przy okazji również biegówek, wędek, kijków do nordic walkingu, łódek i co tam jeszcze mogłoby zachęcić, by właśnie tu wysiąść...

Pokazywałem już dworce w stanie zaniedbania (Kobiór) czy niemal ruiny (Goczałkowice Zdrój). Zamierzam pokazać ich więcej; w porównaniu z tym, co mam w archiwum, dziś opisany przypadek można uznać za estetyczny i pełen uroku. Pejzaż polskich dworców mnie fascynuje; to coś niezwykłego, że jeżdżąc koleją po dzisiejszej Polsce, co kilka kilometrów napotykam obrazki jak z opustoszałego, zrujnowanego kraju po przejściu frontu albo wędrówce barbarzyńców. Moim celem nie jest jednak narzekanie; nie jest nim też chwalenie. Chodzi mi tylko o to, by lepiej siebie – swoje społeczeństwo – poznać. Ten pejzaż ruin jest po prostu ciekawy; to przecież coś niezwykłego, rzadkiego, a zatem godnego uwagi. W ostatnich latach zaszły, owszem, zmiany na lepsze, na razie dotyczące głównie największych miast. Ale obecny stan dworca Goczałkowice-Zdrój to także przykład zmian zaszłych w ostatnich latach. W planach – nie wiem, czy i kiedy zdołam je zrealizować, bo posty zawsze mi pęcznieją w trakcie pisania – mam pokazanie wszystkich bez wyjątku stacji linii 139, właśnie dlatego, że obraz całościowy z definicji nie jest selektywny; nie zamierzam odrzucać ani przypadków najgorszych, ani najlepszych.

Ostatnie zdjęcie zrobiłem, czekając na wieczorny pociąg. Widok spod zardzewiałego orła:
*
Pisząc post i linkując stronę ze zdjęciami typu wczoraj i dziś, nie przyjrzałem się zamieszczonemu tam zdjęciu Szpitala Reumatologiczno-Rehabilitacyjnego. Proszę spojrzeć, porównując też z moim zdjęciem w poście; to ciekawy przypadek, bo najwyraźniej był to obiekt w stylu historycznym, dziewiętnastowieczny lub z początku XX wieku, z którego już w latach 30. usunięto cały pierwotny wystrój elewacji, nadając mu – z wyjątkiem parteru – kształt modernistyczny. Że to było jeszcze przed wojną, lub może nawet w jej trakcie, świadczy pocztówka z lat okupacji, którą można znaleźć na Fotopolsce. Może jest gdzieś w necie więcej wiedzy na ten temat.

17 grudnia 2013

Stacja Goczałkowice-Zdrój 2/3: budynek dworca (Linia 139, odc. 4)

Przyjrzyjmy się budynkowi stacji Goczałkowice-Zdrój. Tak to wyglądało 11 października tego roku – widok od strony torów:
Samo istnienie tej przybudówki jest pierwszym powodem zdziwienia, jej obecny sposób wykorzystania – drugim.
Widok od przeciwnej strony, czyli z parku zdrojowego:
Na dość złożonej mapie historyczno-kulturowej linii kolejowej 139 Goczałkowice-Zdrój są ostatnią – od strony Katowic – stacją w dawnych Prusach, czyli w tej lwiej części Śląska, która w roku 1742 odpadła od habsburskiej Austrii na rzecz państwa ze stolicą w Berlinie. Nieco ponad siedemset metrów dalej jest most kolejowy na Wiśle, dawnej granicy prusko-austriackiej. Stacja następna, Czechowice-Dziedzice, leży już na Śląsku Cieszyńskim, austriackim aż do roku 1918 (czy nawet zimy 1919).

Linia kolejowa na tym odcinku została uruchomiona w roku 1868, dwa lata po zakończeniu wojny prusko-austriackiej; pierwotnie była łącznikiem między austriackim węzłem kolejowym w Dziedzicach, z połączeniami do Wiednia i Krakowa (dzisiejsza linia 93) oraz do Bielska (dzisiejsza linia 139), a kolejami pruskimi łączącymi główne miasta Górnego Śląska z Wrocławiem i dalej Berlinem, z możliwymi połączeniami także do Warszawy (od granicy Koleją Warszawsko-Wiedeńską) i Krakowa (Koleją Krakowsko-Górnośląską).

W roku 1868 Goczałkowice Dolne – dzisiejsze Goczałkowice-Zdrój – były, zdaje się, zwykłą wsią przygraniczną, wkrótce jednak to się zmieniło. Zacytuję Słownik geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich z roku 1881: „G.-Dolne, niem. Nieder-Goczalkowitz, o 0.69 mil na płd. od Pszczyny, nad Wisłą [...]. Wieś niedawno jeszcze mała, wzrosła skutkiem odkrycia zdroju leczniczego (solanka jodowa). Jest tu też komora celna pruska i austryacka, stacya kwarantanowa dla bydła i stacya drogi żelaznej prawego brzegu Odry, zwana urzędownie Bad-Goczalkowitz”.

W necie można znaleźć dawne rozkłady Kolei Prawego Brzegu Odry, Rechte-Oder-Ufer-Eisenbahn. W rozkładzie z zimy 1883 z Bad Goczalkowitz są trzy dziennie bezpośrednie pociągi do Wrocławia (o 7.22, 10.13 i 2.44 po południu) przez m.in. Pszczynę, Chorzów, Bytom, Tarnowskie Góry, Kluczbork, Namysłów i Oleśnicę. Pociąg o 7.22 tą okrężną trasą jedzie do głównej stacji we Wrocławiu (dziś nieistniejącej) 7 godzin i 12 minut. Kolej Górnośląska krótszą trasą przez Gliwice, Opole, Brzeg łączyła jednak owej zimy Katowice z Wrocławiem w 4 godziny 39 minut. Dziś Wrocław to inny układ orbitalny; regionalnym centrum grawitacji są Katowice. Niemniej przyznajmy, że po 130 latach niezmordowanego postępu komunikacyjnie jest lepiej: z Goczałkowic-Zdroju brak bezpośrednich połączeń z dawną regionalną stolicą, ale najkrótsze możliwe, z przesiadką w Katowicach, zajmuje tylko 3 godziny i 34 minuty.

Nie udało mi się za to znaleźć żadnej ścisłej informacji o dacie budowy dworca Bad Goczalkowitz. Niepamięć ta sama w sobie jest interesująca. Dworzec nie jest wpisany do rejestru zabytków; zakładam, że jest w ewidencji, niedostępnej jednak w sieci, a ochronie podlega jako część zespołu uzdrowiska. Pochodzi zapewne z początku lat 70. XIX wieku.

Historia najnowsza: jeszcze na początku XXI wieku budynek dworca był czynny, działały kasy. Wyłączony z eksploatacji został w roku 2003 czy 2004. Mniej więcej od tego czasu trwa mozół związany z próbami jego sprzedaży przez PKP i przejęcia przez gminę (próbami markowanymi czy też rzeczywistymi). W roku 2013 PKP dwukrotnie organizowało przetarg z ceną wywoławczą 330 tys. zł., nie znajdując nabywcy. Stan zawieszenia trwa, na stronie gminy najnowsze wieści na ten temat, pozbawione jednak konkluzji, są z 12 września. Posłużę się jeszcze jednym ciekawym cytatem, tym razem z artykułu Małgorzaty Goślińskiej Jak kupowałam od PKP dworzec kolejowy, katowice.gazeta.pl, 26 maja 2013. Dziennikarka udawała zainteresowaną kupnem przed pierwszym z nieudanych przetargów:

Wejdziemy dziurą, inaczej się nie da – mówi na powitanie pracownik PKP. Na stacji zachwyt miesza się z żalem. Budynek dworca jest zdewastowany. Nieczynny od ponad 10 lat, kiedy w poczekalni wybuchł pożar. – Były trzy pożary, jeden za drugim – mówi kolejarz. Prawdopodobnie od niedopałka, bo poczekalnia służyła głównie bezdomnym. Dworzec opuściły wtedy kasjerki, lokatorzy mieszkań na piętrze i bramy zamurowano.

Przeciskamy się z boku do klatki schodowej i na tym koniec zwiedzania. Kręte drewniane schody urywają się po kilku stopniach. Przez dziurę w tylnej bramie wchodzę jeszcze do pomieszczenia, które kiedyś było poczekalnią i holem z kasami. Na podłodze walają się fotele i krzesła. Ciemność rozprasza słońce przebijające się przez dziury w dachu. Z kątów podrywają się ptaki. Budynek opanowuje przyroda, na dachu wyrastają drzewa. [...] 


Tylko mury są zdrowe, z ceramicznej cegły, nie skruszały. Wystarczy wyczyścić z białej farby, którą kiedyś ktoś je wysmarował. – I na wszystkim łapę trzyma konserwator zabytków – zniechęca mnie na koniec pracownik PKP. Nie wierzy, że ktoś wystartuje w przetargu. [...]

Szukam rady w goczałkowickim urzędzie gminy, jaki interes rozkręcić na dworcu, który właśnie zamierzam kupić. – Restauracje mamy, pensjonaty też – mówi sekretarz. Może wypożyczalnia lornetek? Jezioro znajduje się w dolinie górnej Wisły, mekce ornitologów. [...] To bardzo trudne pytanie, nie chcę, żeby potem miała pani do mnie pretensje – sekretarz odsyła mnie do wójta.

Gabriela Placha cieszy się z zainteresowania dworcem. Budynek jest niechlubną wizytówką gminy. Goczałkowice już dawno chciały go przejąć, ale za symboliczną złotówkę. PKP przystały na to w zeszłym roku, pod warunkiem jednak, że budynek będzie spełniać funkcję transportową. Gmina nie chce prowadzić kas. PKP też na tym nie zależy. Ten warunek to czysta formalność. Podobnie przetarg. Placha: – Jeśli się nie uda, zostanie wykazane, że nie ma interesu ekonomicznego i wtedy dostaniemy dworzec za darmo
.

Znalazłem kilka dawniejszych widoków dworca; trzema z nich kończę ten post. W kolejnym przyjrzymy się okolicy i postaramy o jakieś podsumowanie.

Pierwszy widok jest na goczałkowickiej pocztówce z roku 1898 (? – cyfra w dacie niezbyt czytelna), drukowanej w Wiedniu, którą ściągam z Fotopolski; dworzec (Bahnhof) jest po lewej stronie na wysokości środkowego napisu:
Kolejne dwa zdjęcia są z serwisu Baza kolejowa. Znów pocztówka, niewątpliwie z międzywojnia:
Ostatnie pozwala ocenić postęp erozji przez minionych dziewięć lat:

15 grudnia 2013

Stacja Goczałkowice-Zdrój 1/3 (Linia kolejowa 139, odcinek pierwszy i trzeci zarazem)

Kilkakrotnie już zapowiadałem długi cykl niewarszawski, rzecz jasna przeplatany odgłosami warszawskiej rzeczywistości.

Zadowolony byłem z zamieszczonego w październiku opisu spaceru po Kobiórze, uzupełniającego wcześniejszy opis tamtejszej stacji. Pędząc kilka tygodni w mieście położonym na linii kolejowej nr 139, do której należy też przystanek Kobiór – linii, sądzę, nieprzeciętnie ciekawej, choć zapewne są w Polsce jeszcze ciekawsze kulturowo, historycznie i krajoznawczo – postanowiłem ciągnąć temat. (Prowadzenie bloga dodało tym samym motywacji i systematyczności moim zwyczajom jako turysty). 

Linia kolejowa 139, obsługiwana dziś głównie przez Koleje Śląskie, lecz także przez PKP Intercity, wiedzie z Katowic do Zwardonia (formalnie do położonej za granicą słowacką stacji Skalité-Serafínov, dokąd jednak pociągi – i dalej do Żyliny – jeżdżą tylko ze Zwardonia). W planach mam, podobnie jak z Kobiórem, pokazywanie kolejnych stacji oraz – w miarę sensu i możliwości – wypady w ich okolice.

Poniżej mapa linii 139 – nie jest to, podkreślam, schemat, lecz mapa zachowująca odległości między stacjami i ich położenie geograficzne:
Zaznaczone są wszystkie i tylko te stacje, na których stają dziś pociągi pasażerskie; kolorem wyróżniłem opisywany już Kobiór. Zresztą sytuacja jest dynamiczna. Do wprowadzenia kilka dni temu nowego rozkładu Kolei Śląskich pociągi relacji Katowice–Zwardoń, a także krótszych relacji w obrębie tej linii (Katowice–Żywiec itp.) nie stawały na przystankach Brynów i Podlesie; teraz zatrzymują się na wszystkich przystankach osobowych.

Trzeba było wymyślić jakąś metodę wyboru kolejnych przystanków, zwłaszcza że początek wypadł w Kobiórze, bliżej więc środka niż początku. Chętnie zmałpowałbym pomysł autora pewnej znakomitej powieści i przemieszczał się ruchem konika szachowego, ale trudno to zrealizować pojazdem szynowym. Obrałem zatem inną metodę: liczbę stacji, o które się przesuwamy, określał będzie rzut kośćmi. Nie sądź jednak, czytelniku, że zdajesz się na ślepy los; jestem jego oczami.

Nasz pierwszy postój wypada cztery oczka na południe od Kobióra, na stacji Goczałkowice-Zdrój. Zanim tam wysiądziemy, kilka widoków przez okno pociągu. 
Na koniec zastrzegam: nie jestem specjalistą od kolei i jej historii, a w szczególności od pojazdów szynowych (z grubsza odróżniam lokomotywę od wagonu). Specjaliści tacy, czasem wysokiej klasy, są aktywni w internecie. Ja do niedawna nie wiedziałem nawet, że linie kolejowe mają numery. Lubię jednak jeździć pociągami – na tym polu mam nawet pewne osiągnięcia, z których najbardziej się chwalę kilkudniową pociągową podróżą, bez użycia innych środków transportu, znad Oceanu Atlantyckiego do stacji Warszawa Wschodnia. Tym, co mnie interesuje, jest zasadniczo pejzaż – jako jego część również dworce kolejowe, pociągi i wszystko dookoła. Chciałem jakoś wyosobnić i nazwać trasę, po której wielokrotnie jeździłem w celach różnych, a tej jesieni czasem tylko po to, by ją opisać – z pomocą przyszła mi nazwa już istniejąca: linia kolejowa 139.