28 stycznia 2014

Trochę pejzażu

Na czasowe pożegnanie z Goczałkowicami kilka wczesnostyczniowych pejzaży – rytm życia rozjechał się z rytmem bloga, nie zdążam z mniej obrazkowym wpisem. Jezioro Goczałkowickie:
W rozdzielczości, w której zdjęcie odpalam internetowi, widać chyba sześć kaczek; w oryginale trzynaście.
Spuszczony staw.
Jeszcze jedno wieczorne spojrzenie przez okno pociągu z grobli przy dworcu Goczałkowice-Zdrój, 6 stycznia 2014. Tym razem Beskid Śląski był widoczny jak na dłoni.

Odjazd.

21 stycznia 2014

Stacja Goczałkowice-Zdrój – niespodziewana introspekcja (Linia kolejowa 139, odc. 6)

Po przelotnym zanurzeniu się w warszawskiej elegancji wracam na linię kolejową 139. Sądziłem, że wracając na nią, opuszczę już stację Goczałkowice-Zdrój i zgodnie z przyjętymi zasadami przemieszczę się o wskazaną przez los liczbę oczek – liczba ta, na razie sekretna, jest mi nawet znana. Piątego stycznia 2014 roku znalazłem się jednak ponownie w Goczałkowicach. Powodem tego przystanku był spontanicznie powzięty zamiar niedzielnego spaceru w gronie rodzinno-przyjacielskim po opisywanej tu już i zachwalanej drodze nad stawem. Droga ta wiedzie zresztą między stawem – kolejnymi stawami – a kanałem melioracyjnym czy jakimś innym uregulowanym ciekiem, co powoduje, że w zakresie kosmetyki skołatanych nerwów ma działanie głęboko tonizujące, jak zwykle krajobrazy zaopatrzone w wodę, drzewa, niebo, trawę i drogę gruntową. W taki zestaw dusza owija się jak w szal, zapewniający jej spokój, ciepło i dobrą wentylację. 

Cel został zrealizowany, doszliśmy do Jeziora Goczałkowickiego, podziwiając tam zaporę, mgłę i kaczki. Przy okazji jednak zauważyłem zmianę w stosunku do poprzedniej, październikowej wizyty na stacji Goczałkowice-Zdrój. Zmiana polega na tym, że większość otworów po byłych oknach i drzwiach, w październiku zasłoniętych paździerzem i blachą, tym razem była otwarta.
Zajrzyjmy przez te trzy otwory.
Od strony parku czarną dziurą zaprasza do środka wejście najbardziej reprezentacyjne, czyli niegdyś główne. Widniejący tam w październiku napis, którego treścią była genitalna charakterystyka niejakiego Skonka, został w międzyczasie zasłonięty czymś w rodzaju hełmu lorda Vadera.
Na kolejnym zdjęciu proszę zauważyć ślady pożaru. To musiała być główna sala dworca:
Ślady pożaru jeszcze lepiej widoczne są w kolejnym pomieszczeniu, którego zamurowane pustakami okna i drzwi wychodzą na peron. Nie znoszę zdjęć z fleszem, ale w tym wypadku nie miałem innego wyjścia; było tak ciemno, że nie widziałem, co fotografuję.
Gdyby ktoś twierdził, że z pierwotnego wystroju nic się nie zachowało – nieprawda. Oprócz stolarki drzwiowej, częściowo chyba do uratowania, jest jeszcze ceramika na podłodze, której trwałość wypada docenić:
Jeszcze rzut oka przez boczne okienko od strony parku:
Na koniec detal będący poszlaką, że za otwarcie okien i drzwi – to sformułowanie niezbyt pasuje do sytuacji, ale nie będę się głowił nad bardziej adekwatnym – odpowiadają nie tylko bezdomni, a przynajmniej że komuś innemu również na tym zależało. (Nawiasem mówiąc, Goczałkowice-Zdrój nie są miejscowością szczególnie przyciągającą bezdomnych, ciążących zwykle ku większym miastom). Zabezpieczenia pozbawione jest również zakratowane okienko piwniczne, bezużyteczne dla przygodnych noclegowiczów. Najwyraźniej ktoś uznał, że lepiej, by budynek, na którym, jak wiemy z cytatów we wcześniejszym poście, łapę trzyma konserwator zabytków, zimą dobrze się wymroził i przewietrzył.
Na zakończenie tej wizji lokalnej odeślę raz jeszcze do poprzednich postów o Goczałkowicach, przypominając, że zgodnie z zawartymi w nich informacjami jeszcze na początku tego XXI wieku – o, tego właśnie, co tu leży pod stołem – dworzec był czynny, użytkowany przez podróżnych, działały kasy, w części budynku były mieszkania.

Ironia ironią, ale ponieważ nie wszyscy rozumieją ten język, miałem ochotę w podsumowaniu go zaniechać, pisząc zupełnie jasno, że mamy tu do czynienia z jawnym skurwysyństwem. Ktoś, komu zależy, by ten zabytek zburzyć – nie wiem, po co? – celowo doprowadza go do ruiny. Przy bezwładzie państwa i jego atroficznych, fasadowych organów w rodzaju urzędu konserwatora zabytków, o policji i prokuraturze nie wspominając, jakiś skurwysyn celowo prowadzi ku zniszczeniu zabytek, o wartości zupełnie dlań nieprzystępnej, tak samo jak dla Wandalów nieprzystępny był urok palonego Rzymu, a dla sowieckich żołnierzy sens istnienia spłuczek do sedesów. Miałem ochotę tak to podsumować, sytuacja okazuje się jednak bardziej skomplikowana. Na stronie goczałkowickiego urzędu gminy widnieje z datą 10 grudnia 2013 – dziwne, że nie zauważyłem tego, pisząc post z historią dworca, wrzucony 17 grudnia – informacja o planowanym na 18 grudnia podpisaniu aktu notarialnego, którym PKP nieodpłatnie przekaże dworzec na własność gminie. Nowszych informacji na ten temat brak. Zadzwoniłem wobec tego do urzędu gminy, gdzie powiadomiono mnie, że owszem, dworzec jest już jej własnością; akt notarialny został podpisany, a odbiór nieruchomości połączony z jej oględzinami miał miejsce na początku stycznia”. Według pani urzędniczki, z którą rozmawiałem, budynek był wówczas odpowiednio zabezpieczony, okna i drzwi zamknięte. Przypominam, że zamieszczone wyżej zdjęcia są z niedzieli 5 stycznia. 

Cóż, być może wszyscy mają tu doskonałe i czyste intencje, wszyscy robią, co do nich należy, skurwysyństwo jest pojęciem całkowicie niestosownym do sytuacji, a że to i owo się czasem rozsypie – taka już nasza karma. Na zakończenie jeszcze napotkany na peronie cytat ze św. Jana (8,32), nie wiem, czy świadomie cytowany:

14 stycznia 2014

Pochwała ulicy Francuskiej (Z kontrastowym wstępem o blokowiskach, na przykładzie Służewa. Długi post)

Post ten jest w zamierzeniu hymnem pochwalnym. Wstęp będzie jednak w innym tonie, zgodnie z nieśmiertelną zasadą kontrastu.

Czytelnicy bloga wiedzą, że często chodzę ulicą Francuską. Jestem rodzinnie związany z Saską Kępą, jako dziecko spędzałem tu zwykle każdą niedzielę i okresowo przemieszkiwałem, a od szesnastu lat ponownie mieszkam, lecz w dzieciństwie i w licealnej młodości mieszkałem na Służewie. W rezultacie tych kontrastowych doświadczeń – Służew, nie najgorsze przecież z peerelowskich blokowisk, i Saska Kępa – nikt i nic mnie nigdy nie przekona do wyższości blokowiska nad normalnym miastem. Biorąc za temat ulicę Francuską, skupię się tylko na jednym aspekcie, dla miasta podstawowym: na handlu i usługach. 

Z dzieciństwa w latach osiemdziesiątych (Służew zbudowano w połowie siedemdziesiątych) świetnie pamiętam męczące eskapady do najbliższej apteki, która była wówczas do wyboru albo na Puławskiej gdzieś koło Dworca Południowego (tak nazywano ten rejon, mimo że dworzec już nie istniał), albo w głębi Stegien. Poczta także była na Puławskiej przy Dworcu Południowym, na piechotę około dwóch kilometrów od domu (mieszkałem w najdalszej części Służewa). Tam trzeba było dymać po każde awizo i z comiesięcznymi rachunkami, powszechnie płaconymi wówczas na poczcie. W mojej części Służewa, której zachodnią granicę wyznaczała pusta przestrzeń, przez kilkadziesiąt lat będąca rezerwą gruntu pod aleję KEN (z metrem pod spodem), sklepy spożywcze – na obszarze, którego najdłuższy wymiar wynosi prawie dwa kilometry, zamieszkanym przez tysiące ludzi – były dwa, kioski dwa, prywatne warzywniaki dwa. Na mojej ulicy był wszystkiego jeden punkt usługowy: magiel. Przy cmentarzu na Wałbrzyskiej można było kupić znicze i kwiaty z wiadra, niedaleko była (do dziś jest) kwiaciarnia. Innych sklepów ani usług w ogóle sobie nie przypominam z całego tego dziecięcego świata, który jako dwunasto-, trzynastolatek spenetrowałem w każdym możliwym kierunku. A przecież był to światek całkiem niemały – mniej więcej równy obszarem najstarszej części Saskiej Kępy, zamkniętej między Waszyngtona, Saską, Zwycięzców, Paryską, Wersalską i Wałem Miedzeszyńskim. O czymś takim jak kawiarnia czy restauracja nikt w ogóle na blokowiskach nie myślał. Rzeczy specjalistyczne typu fryzjer, żarówka, książka, gwóźdź – po to jeździło się do centrum; między innymi dzięki temu pamiętam z dzieciństwa zakupy w Supersamie, położonym w zupełnie innej (choć administracyjnie tej samej) dzielnicy. 

Oczywiście wiem, że było to spowodowane ogólnym debilizmem Peerelu, ale czy od tamtej pory w istocie wiele się na takich Służewach zmieniło? Na pewno pojawiły się apteki, łatwiej o zakupy spożywcze, są jakieś pizzerie czy knajpy azjatyckie, poczta nie jest już do życia konieczna. Inne sklepy i usługi są, jeśli w okolicy powstała jakaś galeria czy galeryjka handlowa (na Służewie powstał Land), ewentualnie bazar (na Służewie jest bazar). Na więcej często nie ma miejsca – socjalistyczne bloki są tak zbudowane, że handlu, usług, gastronomii, zwykłego miejskiego życia po prostu nie ma jak w nie wprowadzić. Czasem odbywa się to tak jak na Gocławiu czy Ursynowie, gdzie wzdłuż głównych ulic powstają bloki z parterami handlowymi – co na pewno poprawia wygodę życia na tych osiedlach, ale też jest ostateczną klęską i pogrzebem ich pierwotnych projektów. (Taki blok zupełnie niedawno wstawiono na Służewie w miejscu samu spożywczego przy ulicy Elsnera, rozbijając tym samym spójność architektoniczną osiedla, cenionego przez niektórych).

Kiedy w roku 1998 zamieszkałem ponownie na Kępie – pamiętam to doskonale: przez pierwsze dwa tygodnie dzień w dzień chodziłem w tę i z powrotem Francuską, nie posiadając się ze szczęścia i zdumienia. Wszystko, co potrzebne do życia, miałem pod ręką, w zasięgu dziesięciu minut na piechotę. A przecież nie chodziłem po jakiejś wielkomiejskiej ulicy w tłumie ludzi – przeciwnie, dookoła spokój, dużo drzew, żaden budynek nie wyrasta ponad trzecie piętro. Ten mój zachwyt i poczucie lokalnego zaspokojenia potrzeb trwają właściwie do dziś.

Na 690 metrach Francuskiej, uwzględniając też narożne budynki jej przecznic, byli wówczas – piszę z pamięci: 
szewc, 
krawiec, 
dwaj zegarmistrzowie, 
kaletnik, 
pralnia, 
optyk, 
parasolnik, 
cztery kwiaciarnie, 
dwie księgarnie, 
papierniczy, 
duży sklep elektryczny (żarówki!), 
mały sklep AGD, 
drogeria, 
trzy warzywniaki, 
dwa biura podróży,
fryzjerzy w liczbie, której nie pamiętam, 
poczta, 
trzy zakłady fotograficzne, 
apteka, 
kantor,
sklepów spożywczych chyba siedem (nie licząc warzywniaków), 
sklep z winem, 
kilka małych sklepów odzieżowych m.in. z bielizną, pościelą, 
butik kaletniczo-kuśnierski, 
trzy kioski, 
zakład ramiarski, 
jubiler (albo dwaj?), 
Wedel (sklep firmowy istniejący od przed wojny, zlikwidowany kilka lat temu),
jeden bank,
oraz wśród knajp, kawiarń i barów, których liczba była chyba jeszcze jednocyfrowa, między innymi pierwszy kebab w Warszawie, jedna z pierwszych pizzerii i słynna speluna Sax

Nie liczę rzeczy takich jak agencje nieruchomości, gabinety lekarskie czy kancelarie adwokackie, zajmujące zwykle wynajęte lub przeznaczone na ten cel mieszkania, nie lokale z wejściem z ulicy.

Chcąc właściwie opisać, jak to funkcjonowało i funkcjonuje, należałoby jednak uwzględnić także sąsiednie ulice: Paryską, gdzie na dawnym Placu Przymierza jest dziś właściwie centrum handlowe dzielnicy, Waszyngtona, Zwycięzców, Niekłańską. Bezpośrednim przedłużeniem Francuskiej, choć zupełnie innym w klimacie, jest rondo Waszyngtona, przy którym w ’98 były m.in. druga apteka, garmażeria, galeryjka sztuki, Wólczanka, Cepelia, sklep producenta drewnianych mebli, bar i kolejne trzy kioski, w tym jeden w zabudowanym dziś podcieniu na osi Jakubowskiej. (Nie liczę obskurnego przejścia pod rondem). Duży bazar warzywny był przy Saskiej, w miejscu zabudowanym dziś blokami; mniejszy, ale dobry i z powodzeniem działający do dziś, przy Niekłańskiej; jeszcze mniejszy przy rogu Waszyngtona i Międzynarodowej, gdzie dziś jest salon Jaguara. Co charakterystyczne dla dzielnicy, nie było całodobowego monopolu i nadal go nie ma. Mówiąc krótko, wszystkie podstawowe potrzeby bytowe – z wyjątkiem wódki nocą – były zaspokojone. Dobrze pamiętam, że jedyną poza studiami codzienną sprawą, w jakiej musiałem opuszczać Kępę, były wizyty w banku (szesnaście lat temu – to jeszcze czasy przedbankomatowe, przynajmniej dla mnie).

Z tego, co wymieniłem, z Francuskiej i ronda do dziś znikli szewc, krawiec, Wedel, garmażeria, Wólczanka, Cepelia, meble, papiernik, elektryk. (Szewcy są jednak nadal na Paryskiej i Zwycięzców, papierniczych też znam w dzielnicy trzy, a lokalnym zagłębiem garmażerii jest Niekłańska). Zamiast jednej niesieciowej drogerii są w pobliżu dwa Rossmanny, choć żaden na samej Francuskiej. Z dwóch kaletników trzyma się jeden (w narożnym lokalu z wejściem od ronda). Z dwóch księgarń została jedna, przelotnie pojawił się antykwariacik, przekształcony dziś w weekendowy stragan bukinisty. Z czterech kwiaciarń są trzy, z trzech fotografów – dwaj, z trzech kiosków – jeden, plus cztery na rondzie. (Niby różnica niewielka, ale zniknięcie dwóch budek z Francuskiej uważam za godne odnotowania. Kioski, w których kupowało się zwłaszcza papierosy, prasę, zapałki, bilety komunikacji miejskiej, były w XX wieku podstawową instytucją społeczną; na naszych oczach ta instytucja niepostrzeżenie odchodzi w przeszłość wraz ze znikaniem papierosów, prasy i zapałek. Być może za kilkadziesiąt lat ktoś czytający w dwudziestowiecznej powieści o kolejce do kiosku będzie miał równe poczucie wyobcowania jak my, gdy czytamy o brogu czy świronku). Dwaj zegarmistrzowie się trzymają (wiem, że już niedługo, czekają na emeryturę albo nie chcą się na niej nudzić). Jubilerzy też są dwaj, ostatnio przybyła sieciówka z tej branży. Warzywniaki trwają, choć jeden z całorocznego sklepu w suterenie, dość zapyziałego, korzystnie się przekształcił w dorodny sezonowy stragan. Zamiast jednego sklepu z winem są dwa inne. Sklepików odzieżowych jest w sumie sześć, sklepy wnętrzarsko-bibelociarskie dwa. Małe AGD się trzyma. Z siedmiu spożywczych przetrwał zasadniczo jeden, ale pojawiły się: nowy przy Lipskiej, delikatesy hiszpańskie i włoskie, sklep z żywnością ekologiczną, Alkohole Świata oraz Carrefour Badziewie Express. Dla odmiany bank był jeden, dziś jest ich na Francuskiej sześć, siódmy na rondzie, ósmy i dziewiąty na rogu Zwycięzców. Biura podróży znikły z Francuskiej, za to przybyły w tej samej liczbie na rondzie. Pojawiły się: trzy sklepy z pieczywem, drukarnia cyfrowa, serwis laptopów. Różnych zakładów kosmetycznych (salon urody, depilacja woskiem, nail spa itd.), których liczby sprzed szesnastu lat zupełnie nie ogarniam jako osobnik do niedawna nie posiadający nawet grzebienia (od niedawna mam, bo się nauczyłem na nim grać), dziś jest chyba sześć plus dwa na rondzie; nie liczę fryzjerów, zawsze obecnych. Są oczywiście agencje nieruchomości, kancelarie, gabinety. Jest jedna firma z ezoteryką w nazwie, nie wiem, czym handlująca. Pamiętam też kilka handelków przelotnych, zjawionych i znikłych – to między innymi fryzjerzy, ale też sklep z luksusowymi pepegami czy z alkoholami w cenach dla ludzi nieźle już wstawionych.

Przede wszystkim jednak na Francuskiej niezmiernie rozmnożyły się lokale gastronomiczne, których jest w tej chwili, jeśli dobrze policzyłem, dwadzieścia dziewięć – daje to średnio jeden lokal na dwadzieścia trzy metry bieżące ulicy. Przekrój jest pełen – od zapiekanek i frytek, przez tacos, trzy kebaby (czwarty na rondzie), kawiarnie, cukiernie i herbaciarnię, pizzerie, aż po obrzydliwie drogie restauracje. Sytuacja jest dynamiczna – w zeszłym roku pojawiło się pięć czy sześć nowych lokali, inne znikły, inne zmieniły szyld. Zjawisko to wiąże się z ogólnym przekształceniem Francuskiej w corso o zasięgu już chyba większym niż lokalny, dzielnicowy. Latem chodniki są zastawione stolikami, przy których zawsze ktoś siedzi; po lody ustawiają się długie kolejki; dwa kebaby są czynne całą dobę. 

Nie zawsze tak było. Jeszcze kilka lat temu zwłaszcza na odcinku bliższym ronda straszyło mnóstwo pustostanów po zamkniętych sklepach. W tej chwili na całej Francuskiej pustostany są dwa: duży po zlikwidowanym dobre dziesięć lat temu elektryku (według plotek, które słyszałem, wynajem blokują ciągnące się procesy reprywatyzacyjne) i malutki po kwiaciarni. Dla ożywienia ulicy przełomowy był remont z roku 2010, co dobitnie dowodzi, jakie kulturowe znaczenie ma równy chodnik. Zapewne są też inne przyczyny: likwidacja bazaru na Stadionie Dziesięciolecia, boom plażowy, bez którego nie byłoby chyba całodobowych kebabów.

Chciałbym jednak wierzyć, że głównym powodem, dla którego Francuska – mimo że pomyślana do skromniejszych celów – jako ulica handlowo-usługowo-spacerowa ma się dziś lepiej niż Marszałkowska, Krucza czy Targowa, jest ten, że to normalna miejska ulica, mająca kształt z grubsza taki, jaki miejskie ulice powinny mieć – nie trasa o przekroju autostrady, nie ciąg komunikacyjny między blokami a parkingiem, nie amorficzna przestrzeń między wieżowcami, nie ulicopodobna forma wewnątrz grodzonego osiedla. Jakie są jej główne zalety? Skalę ma kameralną, dwu-, trzypiętrową. Z tej skali w zasadzie nic nie wyskakuje (nie bądźmy dziś małostkowi, nie pastwmy się nad kilkoma zabudowami strychów z lat dziewięćdziesiątych). Kilkanaście budynków jest ładnych, kilka świetnych, żaden potworny. Chodniki – rzecz nader istotna – szerokie, wygodne, umożliwiające wystawienie stolików i krzeseł, obrzeżone trawnikami i drzewami. Druga rzecz podstawowej wagi: większość budynków, choć wolnostojących, ma na parterze lokale użytkowe, czasem (rzadko) są one też w suterenach lub na pierwszym piętrze. Ulica żyje, jest po co nią chodzić. Kolejna ważna rzecz: ruch samochodowy jest na tyle spokojny, że spaceruje się przyjemnie. Ten spokój stąd, że w każdą stronę jest tylko jeden pas ruchu (plus miejscami pasy do skrętu w lewo), a przejść dla pieszych dużo. (Na równoległej Saskiej, gdzie jest szerzej, a przejść mniej, kierowcy mrożą krew w żyłach). Cały ten efekt uzyskany jest w sposób nienachalny. Widać tu, jak poszczególne elementy architektury, urbanistyki, drogownictwa, zarządzania miastem – użytkowe partery, równy i szeroki chodnik, uspokojony ruch, kulturalna architektura – składają się na to, by powstał kawałek Miasta przez duże M. A przecież to bynajmniej nie jest ulica zaprojektowana w jednej pracowni, jak jakieś niby-miasta w typie osiedla Marina. Francuska powstała organicznie, lecz jeszcze w czasach, gdy nawet nowoczesną architekturę łączono z tradycyjnym sposobem rozumienia miasta, w którym domy stoją przy ulicach, a spośród tych główne mają funkcję handlową. W publikacjach o Saskiej Kępie z lubością cytowana jest opinia Marka Leykama z roku 1936: główna ulica Francuska jest obudowana łamaną linią frontów, niechlujnie wytyczonych [...]. Dom koło domu stoi inny w swej brzydocie. Czteropiętrowa kamienica z ładną ścianą szczytową koło nowomodnie rysowanej willi, do której dotyka kamieniczka czerwieniejąca się dachem. Luźna zabudowa przy zwartej, anarchia wszelkich form możliwych. (Cyt. za: H. Faryna-Paszkiewicz, Saska Kępa, W-wa 2001, s. 38–39). Cytat ten uzmysławia, jak nisko w drugiej połowie XX wieku w Warszawie upadliśmy. Sam Leykam był w latach sześćdziesiątych projektantem słynnego szklanego wieżowca przy rondzie Waszyngtona, wadliwego technicznie i z tego powodu po krótkim czasie przebudowanego w zwykły blok, szpecący dziś dzielnicę jak mało co; z tej perspektywy zdanie odomu koło domu innym w swej brzydocie to przykład wyjątkowo zawyżonej samooceny architektów modernistów. (Czteropiętrowa kamienica” – Leykam się pomylił albo używał innego nazewnictwa niż obiegowe, zgodnie z którym parter i gospodarczy strych to nie piętra. Według tego systemu żadnej kamienicy czteropiętrowej na Francuskiej nie ma i nie było).

Ponadto Francuskiej nadaje sens geografia całej Saskiej Kępy, sposób, w jaki w latach dwudziestych wytyczono tu ulice i rozparcelowano grunty. Sama ulica nie była – wbrew pragnieniom Leykama – zaprojektowana jedną sztancą, ale plan całej dzielnicy, owszem, ktoś przemyślał. Z każdego jej miejsca na zachód od ulicy Saskiej do Francuskiej lub jej przedłużenia, Paryskiej, dochodzi się w góra pięć minut. Każda tutejsza ulica jest albo dopływem Francuskiej, albo dopływem jej dopływu; jest to jedno dorzecze.

Oczywiście są też przy Francuskiej rzeczy, które mi się nie podobają. Oprócz wspomnianej architektury III RP są to niektóre rozwiązania drogownicze, ale o tym innym razem.

Na koniec wkładka ilustracyjna, bez której nie może się obyć żaden post.

10 stycznia 2014

F O T O Zwycięzców 25

Zawieszona na rogu Francuskiej i Zwycięzców gablota zakładu fotograficznego jest dla mnie wspomnieniem spacerów po Saskiej Kępie, które odbywałem jako dziecko w towarzystwie dziadka. Musiało to być w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych; później chyba nie dawałbym się już prowadzić za rękę po warzywa czy do jordanka. Gablota jest jednym ze wspomnień, które odżyły i utrwaliły się w mojej pamięci, gdy zamieszkawszy na stałe na Kępie w roku 1998, odnalazłem ich przedmioty w niezmienionej postaci – w przeciwieństwie do pustych haków w jakimś sklepie mięsnym, na Francuskiej czy gdzie indziej, albo kocich łbów, napotykanych jeszcze na trasach dziecinnych spacerów, a w międzyczasie pokrytych późnopeerelowskim asfaltem. Z tego, co w 1998 roku odnalazłem, dziś większość także już nie istnieje, ale gablota trwa. Jestem do niej przywiązany – śniła mi się nawet – dlatego nie wiem, czy ją sobie mitologizuję, czy naprawdę ma ona jakiś retro-szyk, w swej kolorystycznej lapidarności i w połączeniu pewnego ubóstwa koncepcyjnego i materiałowego ze swoistą elegancją.
Oprócz gabloty jest jeszcze witryna zakładu, także łącząca swoistą elegancję i kolorystyczną siłę z pewnym ubóstwem wykonawczym. Wszedłem tam kiedyś tylko po to, by spytać, od jak dawna istnieją zakład, gablota i witryna. Dowiedziałem się, ale już zapomniałem – bodaj od późnych lat siedemdziesiątych.

Prędzej czy później zakład zniknie, ale czy musi zniknąć gablota? Może któraś z tutejszych instytucji kultury mogłaby ją zamienić w artystyczną akcję, wystawę, punkt informacyjny? Punkt jest dobry, ruchliwy. Oczy społeczeństwa stojącego w kolejce po kebab siłą rzeczy błądzą po czarno-białych twarzach ze zdjęć. 

6 stycznia 2014

Zabłąkana pocztówka nr 2 (z Goczałkowic-Zdroju)

Pierwsza tu pocztówka niewarszawska, jeśli dobrze pamiętam. Na zdjęciu z 30 grudnia spuszczony staw Maciek, widok z okna pociągu.

5 stycznia 2014

Zabłąkana wakacyjna pocztówka (z Kawęczyna)

Siedemnaście dni od soboty przed Wigilią do Trzech Króli to dla znacznej części narodu dodatkowe wakacje, w tym roku zresztą z taką pogodą, jakby się je spędzało w Neapolu. Czemu by więc nie wysłać znalezionej przypadkiem wakacyjnej pocztówki, z rejonów wprawdzie mniej odległych, za to rzadziej odwiedzanych? Serdeczne pozdrowienia z wakacji!