5 sierpnia 2014

5 VIII ʼ44 (2)

Nie było na tym blogu posta poświęconego rocznicy wybuchu powstania, i raczej takiego nie będzie. Powodem nie jest to, że nie czuję 1 sierpnia nic szczególnego – wręcz przeciwnie, kiedy o piątej po południu widzę przystających ludzi i słyszę syreny (w tym roku również klaksony na skalę, jakiej z poprzednich lat nie pamiętam), przechodzi mnie bardzo silny dreszcz. Nie ma on związku ze stosunkiem do powstania – utożsamieniem, afirmacją, sprzeciwem itd. – chodzi raczej o zanurzenie w głębokiej wspólnocie, o przynależność, której nie sposób na własną rękę zmienić ani zaprogramować. Nie chcę jednak mnożyć tu treści, których w tym dniu pod dostatkiem.

Po raz drugi, a blog ma półtora roku, pojawia się tu natomiast inna rocznica. Wynika to z poczucia, że rocznica ta – to znaczy wydarzenia, których ona dotyczy – jest w świadomości warszawiaków, dla odmiany, zbyt mało obecna. Nie chcę tu teraz wchodzić w rozważanie przyczyn tej słabej obecności, choć to bardzo ciekawy temat.

Ściśle biorąc, sądzę, że jak na skalę tych wydarzeń, są one zdumiewająco mało znane – zostawmy to jednak na osobny post.

Przypomnijmy: Niemcy wkraczający do Warszawy po wybuchu powstania przyjęli początkowo taktykę polegającą na tym, by zabić wszystkich. Czy jej pierwotnym źródłem był rozkaz Himmlera, dyrektywa Hitlera, objawienie samego diabła – ostatecznie, jeden pies. Taktyka ta była realizowana tam, gdzie żołnierze niemieccy i ich sojusznicy (błędnie nazywani przez dziesięciolecia Ukraińcami, a w czasie samych wydarzeń Kałmukami, bo byli to głównie Rosjanie z RONA i mniej liczni Azerowie) dotarli w pierwszych dniach sierpnia, atakując miasto od zachodu – na dużą skalę na Ochocie oraz pograniczu Mokotowa i południowego Śródmieścia, ale na skalę największą na Woli, gdzie pacyfikacja rozpoczęła się 4 sierpnia, a w pełni rozwinęła nazajutrz. Dom po domu, kwartał po kwartale, ulica po ulicy były otaczane, wyprowadzane i rozstrzeliwane, rzadziej palone żywcem, a w przypadku piwnic (głównego miejsca pobytu ludności Warszawy w czasie powstania) – zabijane granatami. Kilkumiesięczne niemowlęta tak samo jak kilkuletnie dzieci, kilkuletnie dzieci tak samo jak pięćdziesięcioletnie kobiety, pięćdziesięcioletnie kobiety tak samo jak trzydziestoletni mężczyźni itd. Jedynym wyjątkiem były młode kobiety – te przed śmiercią bywały jeszcze gwałcone. Nie do końca wiadomo, dlaczego po kilku dniach ten rozkaz i sposób działania zostały zarzucone. Według większości relacji, w tym jego własnej, nakazał to przybyły do Warszawy 5 sierpnia wieczorem generał SS Erich von dem Bach. Niewykluczone, że obok przyczyn racjonalnych (zbyt mało amunicji, żeby wszystkich zabić, związanie egzekucjami rąk żołnierzy potrzebnych do walki, trwonienie rezerwuaru siły roboczej itd.) pewną rolę odegrało tu irracjonalne poczucie nudności.

Ponieważ nikt nie wie, ilu ludzi zamieszkiwało wówczas, w piątym roku okupacji i związanego z nią zamieszania, rozstrzelane domy, kwartały i ulice, oraz ponieważ Niemcy z właściwą sobie sprawnością organizacyjną uporali się ze spaleniem prawie wszystkich zwłok, nie wiadomo też, ile dokładnie było ofiar; według szacunków to – w ciągu dwóch, trzech dni – od trzydziestu do sześćdziesięciu tysięcy ludzi na Woli i mniej więcej po dziesięć w południowym Śródmieściu i na Ochocie.  

W zeszłym roku wrzuciłem z okazji tej rocznicy post, którego zamiar polegał na przedstawieniu swoich myśli nie wprost, lecz za pomocą analizy pewnego wyimka rzeczywistości.

W tym roku sytuacja ogólnej niepamięci jest nieco inna. Dziś wieczór w Muzeum Woli otwarta została wystawa, której główny temat to losy Heinza Reinefartha, dowódcy pacyfikacji Warszawy przed przybyciem von dem Bacha, a po wojnie przez kilkanaście lat burmistrza zachodnioniemieckiego kurortu we Fryzji, nigdy nie osądzonego za dokonane pod jego dowództwem zbrodnie. Wystawy tej jeszcze nie widziałem, choć znam mniej więcej jej treść; jest to niewątpliwie ważne wydarzenie.

*

Siedzisz w mieszkaniu, wiesz, że coś wisi w powietrzu, ale nie masz czasu na reakcję. Jesteś u siebie w domu, nie znasz bezpieczniejszego miejsca – zawsze dotąd tu właśnie się przed niebezpieczeństwami chowałeś. Obok ciebie jest twoja żona, twoja stara matka, twoja czteroletnia córka. Mężczyźni mówiący w obcym języku każą ci wyjść z mieszkania. W grupie innych sąsiadów prowadzą cię sto kilkadziesiąt metrów dalej, na podwórze fabryki, którą przez lata codziennie mijałeś w drodze na przystanek. Tam stoisz pod murem i słyszysz dobiegające z podwórza salwy i krzyki. Nie całkiem do ciebie dociera, co się dzieje, wydaje się to zbyt absurdalne. Patrzysz po sobie z innymi mężczyznami. Jesteś mężczyzną w sile wieku, obok ciebie jest takich wielu, ale nie potrafisz się siłą przeciwstawić, skoro obcy żołnierze trzymają broń wycelowaną w twoją pierś. Ten, kto pierwszy rzuci się do walki wręcz, na pewno zginie. Kolejka przed wami się zmniejsza. Córeczka trzyma swoją lalkę. Wprowadzają cię wraz z żoną, dzieckiem, matką i kilkunastoma sąsiadami na podwórze, na którym stos trupów broczy krwią. Każą wam wejść na te trupy, trzymają przy tym wycelowaną broń. W stadnym odruchu wchodzisz, tak jak wchodzą wszyscy, nikt się nie wyłamuje. Chcesz w ostatniej chwili powiedzieć coś osobistego żonie, ale sytuacja jest na to zbyt nerwowa. Chcesz powiedzieć coś córce, ale nie wiesz, co, dydaktyczne frazesy wydają się nie na miejscu. Nazajutrz spalą twego trupa wraz z innymi, temu służy stos – sam się na nim składowałeś – ale tego już nie będziesz wiedział. Masz los jeden do tysiąca, że kula przejdzie bokiem, a potem unikniesz żywego ognia. 

To było siedemdziesiąt lat temu. Moi dziadkowie – ci, których bardzo dobrze znałem – mieli wówczas dwadzieścia dziewięć i trzydzieści jeden lat, a przebywali na Saskiej Kępie, w prostej linii cztery i pół kilometra od ulicy Okopowej. Drugi mój dziadek – ten, którego w ogóle nie znałem, bo zmarł, gdy ojciec miał siedem lat – miał lat pięćdziesiąt, a mieszkał na Górnośląskiej, od Woli jakieś trzy i pół kilometra – wiem jednak z jego własnej, spisanej relacji, że przebywał głównie w okolicy placu Napoleona – dwa kilometry od Okopowej. Babcię z małym dzieckiem zdążył przed powstaniem wywieźć do Zalesia. Babcia mojej żony, wciąż w dobrym zdrowiu, jako piętnastoletnia dziewczyna mieszkała wówczas na Chmielnej między Nowym Światem a Marszałkowską, od Okopowej w prostej linii też nieco ponad dwa kilometry. To właśnie jest dla mnie bardzo ważnym tematem. Gdyby wypadki potoczyły się nieco inaczej... Gdyby okupacyjna przeprowadzka wahnęła się o parę kilometrów na zachód... Gdyby Niemcy rozwinęli tę samą taktykę po prawej stronie Wisły... 

Moi dziadkowie – ten dziadek, który uczył mnie czytać, ta babcia, która przynosiła mi do łóżka poranną herbatę – ta babcia mojej żony, z którą tydzień temu rozmawiałem przez chwilę o okupacji – to nie są jacyś inni ludzie, inny gatunek, odległe czasy. To jest dokładnie ten sam świat, w którym piszę ten post. Istnieją oczywiście ludzie, którzy sądzą, że świat i ludzkość radykalnie zmienili się na lepsze, bo mamy dziś laptopy, komórki, tabletki antykoncepcyjne itd...

Wszystkie zdjęcia są z dzisiejszego popołudnia. To było tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
Tu:
I w wielu innych miejscach.

14 komentarzy:

  1. nie wiem, czy wypada coś dodawać, ale i u mnie dziś wyjątkowo rocznicowy wpis na temat wyżej opisanych wydarzeń w formie relacji z z relacji z pierwszej ręki, z dość podobną sytuacją, jak tu zarysowana, choć z innym zakończeniem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś zdałem sobie sprawę, że każda dzielnica to był w tamtym czasie inny świat. Przypadek mógł sprawić, że w godzinę W mogłeś znaleźć się na Woli, Pradze, czy w Śródmieściu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tę róznicę światów uświadomiłam sobie zupełnie niedawno słuchając wspomnień pani, która w czasie powstania przeszła kanałami ze Śródmieścia do innej dzielnicy (nie pamiętam teraz już, do której) i była zszokowana, gdy tam zobaczyła normalną zieleń, ludzi chodzących ulicami, kobiety w czystych sukienkach.

      Usuń
    2. Taki motyw jest często we wspomnieniach dotyczących chyba najczęstszej drogi ewakuacji kanałami, tzn. przejścia z poddawanej Starówki włazem na pl. Krasińskich do Śródmieścia, do rogu Nowego Światu i Wareckiej. Starówka w tych dniach, na przełomie sierpnia i września, była już właściwie gruzowiskiem, a w Śródmieściu było relatywnie spokojnie.

      H_Piotr: jak na pewno wiesz, najtragiczniejszą akcją militarną powstania, tzn. tą, w której zginęło najwięcej powstańców, była próba przedarcia się z Żoliborza na Starówkę przez Dworzec Gdański. Te paręset metrów było nie do przebycia, padło paręset trupów i tyle...

      Usuń
    3. Iv, to chyba musiało być raczej na odwrót: ze Starówki do Śródmieścia.
      motyw szoku ze strojów, spacerów i szyb w oknach. pojawia się w większości wspomnień z tego przejścia kanałowego. tylko że Śródmieście zaraz potem szybko zaczęło się zmieniać.
      to prawda, że dzielnice to były osobne kontynenty. np. ze Starówki na Żoliborz łączność radiową nawiązywano via Londyn.

      Usuń
  3. Ech, ech, mam podobnie, tyle może, że właśnie 1. sierpnia pamiętam przede wszystkim o pomordowanych cywilach, a mniej o (wtedy jeszcze) radosnej młodzieży. Miałem to 'szczęście', że jeden mój dziadek siedział był wtedy w niemieckim offlagu, a drugi zasuwał w kopalni (też niemieckiej, i też 'na szczęście', bo w sowieckiej by pewnie nie przeżył), a babcie zostały przygarnięte przez dalszą rodzinę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mój dziadek też 'miał szczęście', bo długo przed powstaniem, w wyniku łapanki w centrum Warszawy, został wywieziony do pracy w niemieckim młynie.

      Usuń
    2. Zaraz się okaże, że te łapanki były jakimś dobrodziejstwem ze strony Niemców.

      Usuń
  4. Jaka by nie była sytuacja i jak bohaterscy ludzie wtedy, trzeba powiedzieć jasno, że powstanie zakończyło się katastrofą i niewyobrażalnym dramatem cywilów. Wyobraźcie sobie 180 tysięcy trupów ułożonych jeden przy drugim. O innej, znacznie mniej ważnej kwestii nie wspominając.

    OdpowiedzUsuń
  5. O - dobrze powiedziane: absurdalność sytuacji. O ile można takiego wyrażenia użyć, choć inne się w zasadzie nie nasuwa. Tym bardziej zniesmacza mnie pewnego rodzaju propaganda, która opiewa nie tylko powstanie, ale i większość działań wojennych jako entuzjastycznie przyjęte wydarzenie towarzyskie, do którego tłumy leciały niczym muchy do lepu, radośnie śpiewając o sercu w plecaku. Nie wiem, może się mylę, albo może patrzę tylko i wyłącznie jednostronnie, z własnego punktu widzenia - mnie coś takiego przypuszczalnie sparaliżowałoby i przybiło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale znam opowieść szesnastoletniej harcerki, która była w powstaniu, wydostała się z niego z koleżanką wbrew swej woli, a dzięki łaskawości Niemca, który mógł je rozwalić, znalazła się na letnich wczasach w Komorowie i wróciła z nich razem z tą drugą do powstania, czołgając się na Mokotów przez kartofliska między Niemcami. (Oczywiście sprowadzanie tego do zabawy towarzyskiej byłoby obraźliwe, po prostu przemówił teraz przeze mnie, jak to ujął Er, anty-Zelig).

      http://ahm.1944.pl/Zofia_Dillenius

      Usuń