27 marca 2014

Pożegnanie Finlandzkiej 4 – część 3, z wyjaśnieniem zagadki siedmiu kamer i relacją ze społecznej aktualności

Czytając ostatnią część historii budynku przy Finlandzkiej 4, warto mieć w pamięci kilka wiadomości podanych w poprzednich postach. Z części pierwszej warto zapamiętać siedem kamer monitorujących rozpad, z części drugiej – zwłaszcza wiadomość o dociepleniu budynku, wówczas komunalnego, które wykonano na koszt dzielnicy jeszcze w latach 90. (Swoją drogą – takimi dygresjami rozbijam dramaturgię, ale cóż poradzić – na zdjęciach w pierwszym poście widać, jak po około dwudziestu latach prezentuje się ta „termomodernizacja”: łuszcząca się farba, spękania wzdłuż krawędzi styropianowych płyt).

Poprzednią część skończyłem na tym, że w 2008 roku budynek został „odzyskany” przez firmę Portoallegre Sp. z o.o., która odkupiła roszczenia. Według informacji z jednego z linkowanych niżej artykułów droga prawna była inna: budynek najpierw odzyskały rzeczywiste spadkobierczynie, potem sprzedały go Portoallegre. Albo ja dostałem nieścisłą informację, albo autor artykułu; mniejsza. To, co dalej piszę, opieram na trzech źródłach: rozmowach z okolicznymi mieszkańcami, naocznej obserwacji oraz nielicznych artykułach prasowych, które linkuję.

Nowy właściciel zapewne od początku planował budynek zburzyć; trudno się temu dziwić. Punkt dobry, dzielnica wzięta, a dom mały i pozbawiony wartości architektonicznej – ale zamieszkany. Pierwszym krokiem właściciela było podniesienie czynszów do nonsensownej wysokości – jedna z lokatorek za dwupokojowe mieszkanie bez toalety płacić miała trzy i pół tysiąca złotych. Mieszkańcy wygrali w pierwszej i drugiej instancji sprawy o wysokość czynszów. 

Kolejny etap to stopniowe niszczenie budynku i szykanowanie lokatorów. Właściciel odciął gaz, którym budynek był ogrzewany; od tamtej pory lokatorzy ogrzewali mieszkania elektrycznością. Powodowało to przeciążenie instalacji; skrzynka elektryczna na klatce schodowej została zamknięta za pomocą olbrzymiej kłódy, żeby uniemożliwić dostęp w przypadku wysadzenia korka. Tajemniczy sprawcy podziurawili dach i wybili okna w piwnicach; lokatorzy ogacili je dyktą, szmatami itp. Gdy w roku 2012 w środku ostrej zimy właściciel (oczywiście nie osobiście) pootwierał okna w niedostępnych dla lokatorów pomieszczeniach, czego skutkiem oprócz zimna mogło być np. pękanie rur, jedyny raz podjęła temat Stołeczna w artykule zatytułowanym Kamienicznik wykurza ludzi mrozem.

Właśnie po tym artykule pojawiły się kamery, dzięki którym zainteresowałem się budynkiem (artykułu zresztą nie znałem, gdy się ukazał, byłem poza Warszawą). Widok był oniryczny: rzucające się w oczy zaniedbanie, z miesiąca na miesiąc większe, i kamery świecące czerwonymi diodami, w pancernych obudowach, wycelowane we wszystkie okna. Idę zresztą o zakład, że w rzeczywistości to nie czynne kamery, lecz atrapy. Chodziło po prostu o zastraszenie lokatorów, uprzykrzenie im życia, zasugerowanie ich odpowiedzialności za szkody. Właściciel oskarżał ich o niszczenie budynku, o łamanie wymyślonego przez siebie regulaminu, sformułowanego na zasadzie paragrafu 22 – na przykład równoczesny zakaz wstępu do ogródka i obowiązek utrzymania czystości na posesji. Częścią tych szykan były też wizyty ochroniarzy, nachodzących lokatorów w celu sprawdzenia, czy aby o szóstej rano w pogodny wiosenny dzień nie oddają się rozkoszom dewastacji.

W chwili przejęcia budynku przez Portoallegre zamieszkane były cztery mieszkania. (Na tym oparłem swoją informację, że mieszkań było cztery; wg linkowanego artykułu w Stołecznej w przeszłości było ich nawet osiem; być może, ale w takim razie „mieszkaniami” nazywane musiały być jednoizbowe klitki wykrojone z przedwojennych metraży). Jeden z lokatorów dostał inne mieszkanie od dzielnicy; inną rodzinę eksmitowano za długi. W przypadku dwóch rodzin, które regularnie płaciły czynsz po stawkach określonych przez sąd, sytuacja była patowa. Dzielnica odmawiała przydzielenia im innych mieszkań. Właściciel odmawiał im czegokolwiek i założył sprawę sądową o eksmisję, wynajdując do niej liczne preteksty. Oni sami kurczowo trzymali się mieszkań, słusznie widząc w tym jedyną szansę na jakieś pozytywne dla siebie rozwiązanie: ugodę na cywilizowanych warunkach bądź uzyskanie innego mieszkania komunalnego. Sprawy sądowe mają w Polsce to do siebie, że się toczą latami.

Od kwietnia roku 2013 te dwie rodziny żyły bez wody, gazu i elektryczności. Odcięcie gazu jest najprostsze – wystarczy rozwiązać umowę z PGNiG. W marcu 2013 właściciel uzyskał z PINB (Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego) decyzję stwierdzającą, że budynek nie nadaje się do zamieszkania, i nakazującą jego opróżnienie; na tej podstawie odciął wodę i elektryczność. W tym miejscu istotna jest podkreślana przeze mnie termomodernizacja – badziewna bo badziewna, ale wykonana kilkanaście lat wcześniej w komunalnym wówczas budynku. Skoro na taki remont zdecydowała się dzielnica, instancja nie szastająca pieniędzmi na remonty kamienic – najwidoczniej zupełnie niedawno nie była to jeszcze ruina zagrażająca zdrowiu i życiu tych, którzy śmią wstąpić w jej czeluść.

Budynek był przez kilka lat niszczony, ale od razu napiszę, co o tym papierze z PINB myślę: byłby śmieszny, gdyby nie był przerażający. Równie zasadnie można od zaraz wyłączyć z użytkowania i wysiedlić pół Warszawy, a po kilku latach starań – całą.

Pat trwał jeszcze bez mała rok. Sprawy sądowe toczyły się z rozprawy na rozprawę, kolejne posiedzenia z przesłuchaniem kolejnych świadków (czyjegoś faktycznego zamieszkania, czyjegoś wandalizmu itd.) i rozpatrzeniem kolejnych dokumentów odbywały się w zwykłych dwu-, trzymiesięcznych interwałach. Burmistrz podtrzymywał swój brak zainteresowania sytuacją, mieszkańcy trwali w uporze, pogoda, jak to w Polsce, zmieniała się nieprzewidywalnie, ale tegoroczna zima na ogół sprzyjała lokatorom. 

Nie chcę już epatować czytelników nieco melodramatycznymi informacjami o tym, że w każdej z dwóch rodzin, które mieszkały przez rok bez wody, elektryczności i ogrzewania – trzysta metrów od Stadionu Narodowego za dwa miliardy – były małe dzieci – ale takie właśnie są fakty

Ostatnia jak dotąd rozprawa w procesie o eksmisję odbyła się 25 lutego 2014. Rozstrzygnięcie nie zapadło – sąd wyznaczył dwa kolejne terminy rozpraw, pierwszy kwietniowy, drugi czerwcowy. Jakież było zdziwienie lokatorki wracającej z sądu – pozwólmy tu sobie na nieco wyświechtany powieściowy styl – gdy zajechawszy na miejsce, zastała wejście do budynku zabite deskami, a swój dobytek spakowany do ciężarówki i wywożony do magazynu, skąd będzie go mogła odebrać, gdy uzbiera na taksówkę bagażową i znajdzie lepsze miejsce na skład. Co do godziny w czasie nierozstrzygniętej rozprawy firma ochroniarska Ekotrade na zlecenie właściciela budynku opróżniła go, otwierając mieszkania i usuwając z nich mienie lokatorów, na mocy postanowienia PINB o wyłączeniu budynku z użytkowania, datowanego na 21 marca 2013 roku, czyli ponad jedenaście miesięcy wcześniej. Na mocy tego dokumentu należało: całkowicie opróżnić budynek; wydzielić strefę zagrożenia; umieścić w widocznym miejscu zawiadomienia o zagrożeniu bezpieczeństwa ludzi i mienia oraz zakazie wstępu; wykonać doraźne zabezpieczenia uniemożliwiające dostęp osób trzecich; odłączyć media. To wszystko udało się wykonać po jedenastu miesiącach i czterech dniach, dokładnie w czasie, gdy lokatorzy i właściciel siedzieli na sali rozpraw. W ten, przyznajmy, malowniczy, wręcz po sienkiewiczowsku zawadiacki sposób firma Portoallegre pokazała wszystkim obserwatorom – wśród nich i Tobie, czytelniku – gdzie ma polskie sądy i co one jej mogą. (Co one mogą – precyzyjnie formułuje to Wiesław Gołas w 3'18'' tego skeczu).

Nawiasem mówiąc – gdyby to była sądowa eksmisja, a nie działanie na mocy papieru z PINB, to nie mogłaby się odbyć 25 lutego, od listopada do marca obowiązuje bowiem zimowy okres ochronny. 

Akcję z 25 lutego opisał Super Express. Na miejsce przybył wezwany przez dziennikarkę tego pisma wiceburmistrz Pragi-Południe Robert Kempa. Używając kilku męskich słów, skonstatował, że jest już „pozamiatane”, jego zdaniem z pogwałceniem prawa, i umówił na kolejny dzień lokatorów w ośrodku pomocy społecznej. Jak dowiadujemy się z kolejnego artykułu, burmistrz złożył też skargę na działanie, a ściśle – na bezczynność policji, gdyż całemu zajściu w zupełnym bezruchu przypatrywało się kilkoro policjantów (pięcioro czy sześcioro). Co do mnie, nie mam pojęcia, czy ta quasi-eksmisja była w pełni zgodna z prawem, wiem natomiast z cytowanego źródła, że szef realizującej ją firmy ochroniarskiej to były rzecznik prasowy Komendy Stołecznej Policji. Podczas opróżniania budynku był obecny na miejscu; bardzo bym się zdziwił, gdyby policjanci okazali się dla niego niemili.

Od 25 lutego posesja – wcześniej przez kilka lat otwarta dla każdego – jest zamknięta: furtka wstawiona, na bramie kłódka, wejście zabite deskami, we wszystkich oknach paździerz. W kontenerze-stróżówce cały czas siedzi ochroniarz z Ekotrade. Kamery czy też atrapy nadal świecą czerwonymi diodami, monitorując zmienną, marcową, polską pogodę. 

Z reporterskiego punktu widzenia ciekawym aspektem jest to, że akcja rozgrywa się na starej Saskiej Kępie, nie zaś na Brzeskiej czy Stalowej. Samemu mieszkając w okolicy, znam z grubsza jej charakter socjalny. Finlandzką 4 na pewno widzi ze swych okien kilku prawników, kilka osób związanych zawodowo z mediami, przypuszczalnie też kilku wykładowców akademickich, lekarzy czy innych przedstawicieli tzw. elit. Niecałe sto metrów dalej jest kawiarnia popularna wśród ludzi z NGO-sów, w której odbywają się np. imprezy poświęcone fair trade czy zbiórki pieniędzy na schroniska dla zwierząt (piszę to z lekkim przekąsem, ale to miejsce bardzo lubię, cenię i z serca życzę mu pomyślności). Pod nosem tych elit i przy ich niemal zupełnej obojętności bardzo prości, być może niekiedy ledwo piśmienni, ale Bogu ducha winni ludzie byli przez lata transformowani w systemowo wykluczonych, o ile nie w bezdomnych.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z licznych uwarunkowań – na przykład z tego, że w Polsce był komunizm, w Warszawie – dekret Bieruta; z tego, że po dwudziestu pięciu latach od końca komunizmu wciąż nie ma w Polsce ustawy reprywatyzacyjnej; także z tego, że każdy, kto (słusznie czy niesłusznie) odzyskuje nieruchomość, staje przed problemem jej ekonomicznego zbilansowania, co w przypadku kamienic z lokatorami komunalnymi oznacza: pozbycia się ich; z tego, że metody takiego „czyszczenia” wahają się od cywilizowanych ugód do czystego bandytyzmu, którego możliwości na Finlandzkiej 4 nie zostały jeszcze w pełni rozwinięte. Całą sytuacją zainteresowałem się początkowo wyłącznie z powodu kamer. Nowością było w niej dla mnie odkrycie ponurej roli PINB – to mi naprawdę dało do myślenia o systemie, którego, chcę czy nie chcę, jestem częścią.

5 komentarzy:

  1. Za dużo chciałbym tu napisać, więc napiszę b. mało:

    O... K...!

    OdpowiedzUsuń
  2. o, kurwa. mówiłem, że przerażające.

    OdpowiedzUsuń
  3. cholera, spodziewałam się jednak czegoś innego:(

    OdpowiedzUsuń
  4. O ja pier***olę ale jatka!
    PS. Dodam od siebie, że wszystkie firmy ochroniarskie (i detektywistyczne) nie tylko u nas, ale na całym świecie są mniej lub bardziej przybudówkami policji 'oficjalnej' - albo na zasadzie 'koleżeńskiej', albo po prostu merkantylno-interesownej. Dość naturalna współpraca zresztą.

    OdpowiedzUsuń
  5. W zasadzie przedmówcy napisali to,l co i ja chciałem napisać.

    OdpowiedzUsuń